czwartek, 24 lipca 2008

Co Europa myśli o chamach

Poseł Palikot nazwał prezydent RP chamem, czym wywołał święte oburzenie i reakcje prokuratury, która natychmiast wszczęła śledztwo z paragrafu „znieważenie głowy państwa”. Znieważenie jest ewidentne, bo trudno uznać, że określenie „cham” miało mile połechtać prezydenta, a poseł Palikot miał co innego na myśli. Z punktu widzenia polskiego prawa sprawa jest ewidentna, zastanawiać się można tylko nad wysokością kary, jaką wymierzy sąd.
Ale, ale, nie tak szybko. Zawsze podejrzewałem posła Palikota o ciągotki estradowo-kabaretowe, ale nigdy o głupotę. Co bowiem się stanie, jeśli polski sąd posła prawomocnie skarze? Pójdzie on do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu i wygra. Bez dwóch zdań.

Trybunał już wypowiadał się w podobnych kwestiach. W 1997 roku orzekł, że „określenie idiota – użyte wobec polityka w publicznej debacie – aczkolwiek obraźliwe – nie może być podstawą skazania osoby posługującej się takim epitetem”
.
Wyrok dotyczył sprawy „Oberschlick przeciw Austrii” i zapadł 1 lipca 1997 roku. Oberschlick był dziennikarzem tygodnika Forum a Joerg Haider politykiem, przewodniczącym Austriackiej Partii Wolności.
Zgodnie z doktryną Trybunału, polityk musi tolerować więcej krytyki niż zwykły obywatel, przy czym dotyczy to również bolesnych reakcji mediów i opinii publicznej, szczególnie jeśli polityk sam je sprowokował własnym zachowaniem lub słowami. Mowiąc inaczej, ktoś zaangażowany w działalność publiczną powinien pogodzić się w tym, że będzie przedmiotem ataków raniących jego poczucie godności.
Trudno mieć wątpliwości, że opinia Palikota o Kaczyńskim podpada pod tę wykładnię.

Cieszyłbym się, gdyby Palikota polski sąd skazał, bowiem tylko wtedy będzie mógł się odwołać do Strasburga. Paragraf „znieważenie głowy państwa” jest równie absurdalny, jak – także obowiązujący – prawny zakaz korzystania z trawników. Prezydentowi, podobnie jak innym politykom, przysługuje szacunek z racji czynionych przez niego działań i postawy, a nie z racji urzędu. Niejeden funkcjonariusz publiczny swój urząd ośmieszył i zniesławił. Nikt ich za to karze.

piątek, 20 czerwca 2008

Kacze opowieści

„Do Boju Polsko"
Podręcznik do historii dla klas trzecich gimnazjum.
Posiada akceptację Ministra Edukacji Narodowej i Wychowania Patriotycznego Przemysława Gosiewskiego
Konsultacja: Instytut Pamięci Narodowej
Rok wydania: 2017


Rozdział 11.
Rola Lecha Wałęsy w utrzymaniu wpływów komunistycznych w tzw. III RP
(wypisy)

Na przełomie 1979 i 1980 roku w czynnikach oficjalnych ZSRR narastało przekonanie, że zimna wojna nie przyniosła oczekiwanych rezultatów. Wśród członków politbiura powstała nieformalna grupa mająca za zadanie opracowanie tajnego planu demontażu ustroju komunistycznego z jednoczesnym zachowaniem nieoficjalnego wpływu na sferę polityczną i gospodarczą krajów bloku komunistycznego (tzw. Grupa Pięciu: Breżniew, Gromyko, Andropow, Czernienko, Gorbaczow). Plan zakładał wybuch protestów społecznych w Polsce, które następnie rozprzestrzeniłyby się na pozostałe kraje Układu Warszawskiego i i późniejszy demontaż ustroju komunistycznego. Wpływ i kontrolę na przebiegiem protestów zapewnić miał Lech Wałęsa, współpracujący z polskim aparatem bezpieczeństwa od 1970 roku i zarejestrowany pod pseudonimem Bolek. (…) Największe problemy Służbie Bezpieczeństwa sprawiała działalność braci Lecha i Jarosława Kaczyńskich, którzy już we wrześniu 1980 roku rozszyfrowali plan Grupy Pięciu i próbowali przejąć kontrolę nad działalnością „Bolka”.
(…)
Wprowadzenie stanu wojennego w Polsce przez generała Jaruzelskiego, współpracującego z ortodoksyjnym skrzydłem KPZR, pokrzyżowało szyki Breżniewowi. Jego śmierć w niewyjaśnionych do końca okolicznościach pozwala przypuszczać, że padł on ofiarą zakulisowych rozgrywek w obrębie KPZR.
(…)
Lata 1982-1988 upłynęły pod znakiem nieformalnej walki między przywódcami radzieckimi (po śmierci Breżniewa grupie udało się odzyskać wpływy i pierwszym sekretarzem KC KPZR zostali kolejno: Jurij Andropow, Konstantin Czernienko, Michaił Gorbaczow) a generałem Jaruzelskim, pragnącym przejąć kontrolę nad poczynaniami agenta Wałęsy.
(…)
W początkach 1988 roku na tajnym spotkaniu w Irkucku Gorbaczow wymógł na Jaruzelskim akceptację dla planu demontażu ustroju komunistycznego z jednoczesnym zachowaniem wpływów. Pomysł Okrągłego Stołu podsunął Jaruzelskiemu sam Wałęsa, argumentując, że dzięki temu opinia publiczna zaakceptuje warunki tego porozumienia.
(…)
Wynik wyborów 1989 roku pozwoliły na wprowadzenie planu w życie. Filozofia „grubej kreski” zapewniła komunistycznej nomenklaturze możliwość działania w nowej rzeczywistości, bez obawy o rozliczenia i sądy. Zgodnie z wytycznymi agent Wałęsa wystartował w wyborach prezydenckich, zdobywając większość głosów. Odkrywając prawdziwy cel działań Wałęsy, Lech i Jarosław Kaczyńscy postanowili opuścić jego kancelarię w październiku 1991 roku. Wciągu pięciu lat prezydentury Lech Wałęsa zdołał zrealizować większość politycznych celów, które postawili przed nim zleceniodawcy.
(…)
Niejawna działalność Wałęsy stała się przedmiotem publicznej debaty dopiero w 2008 roku, po publikacji historyków Instytutu Pamięci Narodowej Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka, zatytułowanej „Wałęsa a SB”. Na nic zdały się opór i wściekłe ataki postkomunistycznego establismentu – prawda o agenturalnej działalności Wałęsy przedarła się do świadomości Polaków. W 2009 roku historycy IPN podjęli próbę wyjaśnienia roli i związków z komunistycznym aparatem bezpieczeństwa papieża Jana Pawła II. Książka „Dwaj agenci W. Jak Wałęsa i Wojtyła budowali III RP” ukazała się w październiku 2010 roku (decyzją MENiWP wprowadzona na listę szkolnych lektur obowiązkowych w 2012 roku).
(…)
Historycy Cenckiewicz i Gontarczyk, w uznaniu zasług dla budowania tożsamości narodowej, w Święto Niepodległości 2015 roku zostali odznaczeni orderem Orła Białego przez rozpoczynającego III kadencję prezydenta Lecha Kaczyńskiego.
(…)
Decyzją rządu Jarosława Kaczyńskiego z 14 lipca 2014 roku, wszelkie publikacje podważające agenturalną działalność Lecha Wałęsy zostały uznane za przejaw „kłamstwa solidarnościowego”, za co grozi do czterech lat więzienia. Jeden z pierwszych wyroków zapadł w październiku 2014. A. Podkańskiego skazano na trzy lata więzienia w zawieszeniu za publikację „Ścierwojady. Jak historycy IPN pisali historię na zamówienie”.

niedziela, 25 maja 2008

Kazio się przypomina

Sytuacja przypomina amerykański dowcip: Jaka jest kara za pedofilię? Zesłanie do innej parafii. A jaka jest w Polsce kara za głupotę w polityce? Przygarnięcie przez Platformę.
Były premier Marcinkiewicz Kazimierz, gdy już wiadomo, że stracił robotę w Londynie, postanowił przypomnieć się publiczności. W sobotę w Dzienniku ogłosił, że w 2005 roku prezydent – wtedy jeszcze elekt – Kaczyński kazał go podsłuchiwać. Oskarżenie mocne, bo dotyczy złamania prawa. W samo sedno sprawy – były podsłuchy, czy nie – teraz nie wnikam, bo za mało mam informacji. Zafascynował mnie sposób uprawiania polityki przez byłego premiera, bądź co bądź, uczestniczącego kiedyś w tych grach na najwyższym piętrze.
Marcinkiewicz coś ogłosił, z rana zaczął się wycofywać, że już niekoniecznie powiedział, co powiedział, potem ogłosi, że podda się badaniom na wariografie, a jeszcze potem, że owszem, ale nie. Ogólnie mówiąc: polityka z piaskownicy. A przecież były premier – podobnie jak inni uczestnicy tej gry – wie, jak to się robi. Wystarczyło puścić informację do zaprzyjaźnionych mediów – szybko by się takie znalazły – ale bez własnej wypowiedzi: że niby dziennikarskie śledztwo, że pięć niezależnych źródeł i takie tam. Byłoby normalnie i profesjonalnie. Byłby szum, sprawa zrobiłaby się głośna, ale Kazimierz zostałyby czysty. A on nie dość, że pod nazwiskiem, to jeszcze bez dowodów. Marczuk, w końcu człowiek Kaczyńskich, na którego notatkę powołuje się były premier, szybko zdementował jego rewelacje. Ktoś jest zdziwiony poza Marcinkiewiczem?
Nie przemawia do mnie teza, że premier z Gorzowa wyskoczył z tą rewelacją w uzgodnieniu z Platformą. Że Platforma chce coś rozegrać i potrzebne było jej oskarżenie – z dowodami lub bez – Kaczyńskiego Mniejszego. Bardziej prawdopodobne, że Marcinkiewicz prowadzi własną gierkę, by przypodobać się właśnie Platformersom, dać im sygnał, że może być przydatny, że coś wie, wie i może pomóc (kampania prezydencka wystartuje za rok). Oczywiście nie darmo, bo chce dobra Polski a program Platformy jest dla kraju najlepszy. A że przydałoby się jakieś stanowisko? Cóż, szkoda byłoby nie wykorzystać człowieka tak doświadczonego.
Obawiam się za jakiś czas usłyszeć rozradowanego Tuska, jak ogłasza, że właśnie powierza odpowiedzialne stanowisko, misję itd., byłem premierowi Marcinkiewiczowi.

czwartek, 15 maja 2008

Między młotem a wydawcą. Część 3.

Przyszłość prasy ogólnoinformacyjnej

Wydawcy i redaktorzy po raz kolejny odbywają podróż w poszukiwaniu straconej tożsamości. Z internetowym młotem nad głową, z pomocą marketingowców i dyrektorów wydawniczych poszukują cechy unikalnej, która ma być antidotum na kryzys. Podróż trwa, czas biegnie, czytelnicy odchodzą. Prostuję tę pesymistyczną wersję: nie odchodzą, tylko przechodzą. Drogę wydawcy powinni przejść razem z nimi, niestety, idą kilka- kilkanaście kroków z tyłu. Jak wyraził się jeden z internautów: obecnie cechą unikalną prasy drukowanej jest to, że można ją zabrać do toalety. Tego niuansu wydawcy nie rozumieją: z punktu widzenia odbiorcy treść jest wciąż ta sama, zmieniają się kanały dystrybucji informacji, sposób jej prezentacji i odbioru.
Prasa ogólnoinformacyjna przetrwa. Pytanie – w jakiej formie. Spróbuję określić warunki, które wydają mi się niezbędne dla jej przyszłości.

1. SELEKCJA.
Wygra nie ten, kto wytworzy najwięcej unikalnych informacji, ale ten, która zaoferuje odbiorcom jak najlepsze narzędzia do selekcji informacji. Zarówno gazety jak sieć są zapchane informacyjnym śmieciem. Oddzielenie informacji twardej (niosącej wiedzę) od miękkiej (ktoś coś powiedział) jest trudne. Wpisując jakiekolwiek hasło w googlach dostaniemy, oprócz tego, czego szukamy, linki sponsorowane, reklamowe i najlepiej spozycjonowane strony, niekoniecznie najwartościowsze.
Koncerny prasowe posiadają olbrzymie zasoby informacyjne, pożądane przez odbiorców, ale praktycznie niedostępne. Przykłady z Axel Springer: testy motoryzacyjne (Auto Świat), informacje komputerowe (Komputer Świat i pozostałe), biznesowe (Forbes, Wall Street Journal), opinie polityczne (Europa i Dziennik), od niedawna informacje sportowe (Przegląd Sportowy). Z Rzeczpospolitej: zasób informacji gospodarczych i prawnych. Z Agory: archiwa wydań gazetowych, od informacji jak zbudować taras w ogrodzie do analizy polityki bliskowschodniej Bila Clintona. W czym problem? Spróbujmy poszukać szczegółowych informacji. Np. o polityce bliskowschodniej Clintona albo testów Hondy FRV. Minie pół godziny, zanim się dokopiemy, po drodze przeglądając dziesiątki stron zupełnie nie na temat.
Narzędzia do selekcji informacji to oczywiście technologia i trudno dziś przewidzieć, czy to firmy internetowe będą połykać wydawnictwa, czy wydawnictwa kupować firmy internetowe. Prasa zawsze zajmowała się selekcją informacji, jedne uznawała za ważne, inne za nieważne i ich nie drukowała. W przyszłości zasada będzie taka sama, z tym że selekcja nie będzie polegała na podejmowaniu decyzji ZA odbiorcę, ale na jak najlepszym opisaniu zasobów. Stąd też przyszłość zawodu archiwisty internetowego. To, jak informacje zostaną opisane, będzie kluczowe dla sposobu ich selekcji.

2. PUNKTOWA DYSTRYBUCJA INFORMACJI
Kto kiedykolwiek otarł się o redakcję wie, jak wielkim contentem dysponują wydawnictwa, a jak niewiele z niego dystrybuują. Informacje interesujące wąską grupę odbiorców nie trafiają na łamy, bo „gazeta nie jest z gumy”. Gazeta nie, ale internet już tak. Dziś – i w przyszłości – ważne będzie dotarcie z informacją szczegółową do właściwych odbiorców. Posłużmy się przykładem. Dziennikarz zajmujący się służbą zdrowia codziennie dostaje informacje na temat nowych leków i nowych zabiegów. W prasie specjalistycznej i zagranicznej znajduje wiadomości na temat nowatorskich zabiegów, odkryć medycznych, teorii, technologii. Do tego dochodzi zasób informacji o zmianach w prawie, wytyczne izb lekarskich i farmaceutycznych, zmiany kadrowe, rozporządzenia Narodowego Funduszu Zdrowia itp. Co trafia na łamy gazet? Niewiele. Większość trafia do kosza, lub – w najlepszym razie – do archiwum dziennikarza. A przecież jest duża grupa odbiorców, którzy takiej wąskiej informacji poszukują. Lekarze (100 tysięcy?), urzędnicy zajmujący się ochroną zdrowia, właściciele firm pracujących lub współpracujących z placówkami służby zdrowia itp. No to może codzienny medyczny serwis informacyjny, rozsyłany mailem? Płatny. A może podobne serwisy dla budowlańców, weterynarzy, prawników, notariuszy, nauczycieli? Redakcje płacą już za coś takiego, kupując codzienny Presserwis (informacje z branży medialnej). Dlaczego nie chcą na takiej działalności zarabiać? Bo problemem nie jest zebranie informacji, w prawie każdej redakcji są dziennikarze zajmujący się wybraną tematyką, problemem jest zrozumienie, że na tym można zarabiać.

3. INWESTYCJE W TECHNOLOGIE
To pochodna warunku selekcji i punktowej dystrybucji informacji. Zamiast kupować nowe maszyny i budować kolejne drukarnie, trzeba projektować nowe rozwiązania internetowe. Nie chodzi o wielkie projekty, ale o zajmowanie niszy, to one będą najbardziej dochodowe. Ot, choćby testy gimnazjalne i maturalne. Są dostępne w sieci, gazety dołączają je do swoich wydań papierowych, a ja szukałem strony, gdzie mógłbym je rozwiązać w czasie rzeczywistym, na koniec otrzymałbym wynik, a w sprawie pytań, w których udzieliłem błędnej odpowiedzi, mógłbym skorzystać z porady. Nie ma. By taką stronę uruchomić, potrzeba inwestycji w narzędzie. Nie będziemy liczyć dokładnie potencjalnych zainteresowanych: 300 tysięcy gimnazjalistów, 300 maturzystów, ich rodzice, młodsze roczniki…

4. PRZEŁAMANIE BARIERY PSYCHOLOGICZNEJ
Uznaję to za największych problem wydawców. Nie chodzi mi już tylko o nich osobiście, ale o mentalność dziennikarzy. Papier, radio, telewizja – to prawdziwe dziennikarstwo, internet – to informacja wtórna, zerżnięta z poważnych mediów. To prawda. Jeśli patrzymy na dziennikarstwo przez pryzmat zdobywania newsów, portale mają ich niewiele. Jeśli już – to od użytkowników. Ale powtarzam: newsy są za darmo. Każdy trafi do sieci w kilka minut po opublikowaniu go przez konkurencję, z powołaniem czy bez – to ma to znaczenia. Kluczowa jest informacja specjalistyczna. Tę dystrybuować można tylko w sieci. A do jej zdobycia i uporządkowania potrzeba specjalistów – dziennikarzy.
Ofiara takiej mentalności padł projekt Polska. Wszystko odbyło się jak zawsze. Biznes oparty na papierze, redakcja warszawska pracująca w całości na potrzeby wydania papierowego, budowanie marki wokół papieru. Wszystko tak, jak powinno być. Jak było. Ale nie zadziałało. Nie zadziałało, bo tak się już nie da. Polskapresse miało niepowtarzalną szansę zbudowania nowoczesnej multimedialnej marki, dystrybuującej informacje wszelkimi możliwymi kanałami, łącznie z telefonami komórkowymi i telewizja internetową. Mogła zbudować newsroom pracujący na potrzeby papieru i internetu (budując go od podstaw łatwiej pokonać opór dziennikarskiej materii). Mogła zawalczyć o młodego czytelnika regionalnego, który szuka informacji z regionu, ale niekoniecznie papierowej. Polskapresse stać na podobny skok, by już raz go wykonała – tworząc portal gratka.pl, dziś jeden z potentatów na rynku ogłoszeń internetowych. Jest jedno ale. Ludzi, którzy tworzyli gratkę, w Polskapresse już nie ma.

5. PAPIER: DARMOWY, EKSKLUZYWNY LUB ELEKTRONICZNY
Dlaczego miałbym kupować gazety? Bo lubię papier, lubię czytać przy biurku lub w tramwaju, a poza tym na komputerze trudno czyta się dłuższe teksty. Co wynika z tej odpowiedzi? Że gazety papierowe przeżyją. Tu się zgadzamy. Ale najważniejsze jest pytanie – w jakiej formule. Są trzy możliwości i jeden pewnik. Ten pewnik to – nie w obecnej formule. A w jakiej?
* Wydania papierowe za darmo.
Już słyszę to oburzenie. Prasa opiniotwórcza za darmo? Darmówki to biuletyny reklamowe, nie mające nic wspólnego z dziennikarstwem, jak coś jest za darmo, znaczy że nie ma wartości. Niby racja. Te argumenty są powszechne i używają ich nie tylko pracownicy mediów, ale i odbiorcy. Bo jakże to, taka Gazeta Wyborcza za darmo? Ale pospekulujmy. Bariera jest psychologiczna, nie ekonomiczna. Agora sprzedaje egzemplarz Gazety Wyborczej za 1,50. Kolporter zabiera około 1/3 ceny egzemplarzowej, kolejne kilkadziesiąt groszy to koszt produkcji (druk, papier, naświetlenie). Do tego dochodzą niebotyczne koszty produkcji magazynów kolorowych (Gazeta Telewizyjna, Wysokie Obcasy) drukowanych na dużo droższym papierze, koszty marketingu (nagłośnienie poszczególnych numerów). Jednorazowa inwestycja w – załóżmy – automaty do dystrybucji, pozwoli tymi pięćdziesięcioma kolporterskimi groszami zmniejszyć koszty produkcji. Agora wciąż będzie dokładać do wyprodukowania egzemplarza, ale taki krok radykalnie zwiększyłby zasięg czytelniczy. W dodatku istnieje kilka kombinacji darmowe-płatne, które dałyby dodatkowe wpływy. Np. darmowy grzbiet główny i dodatki papierowe, płatne magazyny kolorowe. Za Gazetę Telewizyjną i Wysokie Obcasy czytelnicy pewnie zapłacą. Od rozeznania rynku zależy – ile. Specjalnie nie umieściłem w grupie płatnych dodatku Praca, bo czeka go taki sam los, jak dodatek Moto. Jeszcze kilka lat temu miał kilka tysięcy ogłoszeń drobnych, dziś śladowe ilości. Przeszły do internetu. Podobną drogę przechodzi rynek ogłoszeń mieszkaniowych, a wkrótce rozpocznie go rynek ogłoszeń o pracę. Agora to wie, stad jej ostatni zakup – na trader.pl, jednego z potentatów na rynku ogłoszeń internetowych, wysupłała 54 mln dolarów.
Podobne możliwości ma Rzeczpospolita. Darmowy grzbiet główny i płatne serwisy gospodarczy i prawny.
Problem w przypadku rozdawania poważnych gazet za darmo jest jeden – psychologia. Trzebaby umiejętnie zmienić nastawienie odbiorców. To trudne, ale możliwe. Reklama nie takie cuda czyniła.
* Wydania papierowe ekskluzywne.
Wyobraźmy sobie, że wydanie papierowe dziennika kosztuje 7 zł. Niemożliwe? Możliwe, jeśli będzie to produkt ekskluzywny, oznaka prestiżu, znak przynależności do poważanej grupy społecznej. To jak z BMW. Jest autem luksusowym, ale po polskich drogach jeżdżą tysiące zdezelowanych, kilkunastoletnich samochodów tej marki. Bo posiadanie beemki nobilituje. Cóż z tego, że kosztowała mniej niż skoda fabia? Marka BMW jest prestiżowa, skoda – nie. Pytanie – na jaka liczbę czytelników może liczyć gazeta za 7 złotych. Co prawda może sprzedawać mniej, bo wpływy ze sprzedaży są znaczne, ale ile mniej? 70 tysięcy? 50 tysięcy? Poza tym nie za bardzo wiadomo, co takiego miałaby zawierać taka gazeta. Pojawiają się głosy, że rozbudowane opinie i komentarze, ale to tylko projekcja redaktorów, którzy nie czytają badań, ilu czytelników kupujących obecnie ich gazety w ogóle zagląda na te strony.
* Wydania elektroniczne.
Przyznam, że sam przeżyłem krótki okres fascynacji e-wydaniami (w formacie zinio). Czyta się łatwo, przegląda jeszcze łatwiej, ale… wydaje mi się, że to rozwiązanie doskonałe dla tygodników. Daje niesamowite możliwości multimedialne, do wykorzystania tylko tekstach przekrojowych czy analitycznych. Można dołączyć backgroundy w dowolnych multimediach: wypowiedzi w mp3, charakterystykę postaci z podstrony, galerię zdjęć, obraz wideo. Do recenzji płyty – teledysk, do recenzji książki – wywiad. Oczywiście wpierw trzeba rozwiązać kwestię praw autorskich, ale to problem jedynie prawno-negocjacyjny.

6. POPRAWA JAKOŚCI
W czasach tak wielkiej konkurencji informacyjnej polityka wydawców, polegająca na oszczędzaniu w pierwszej kolejności na jakości (mniej dziennikarzy – więcej pracy, mniej delegacji – więcej telefonów), wydawać by się mogła zupełnie niezrozumiała. Trzeba jednak pamiętać, że z punktu widzenia zarządzających mediach – a to rzadko są dziennikarze, zazwyczaj specjaliści od zarządzania – jakość jest wartością trudno wyrażalna w pieniądzach. A koszty produkcji informacji są olbrzymie. Do czego prowadzi oszczędzanie na jakości? Dwa leady: „Grzegorz Schetyna nic nie wie o nieprawidłowościach przy składaniu wniosków o pieniądze na rozwój wsi. Nie ma też możliwości odwoływania marszałków – poinformowało wczoraj MSWiA.” Albo: „Politycy stają w obronie reporterów TVP. – Funkcjonariusze ABW przeszkodzili im w pracy – mówią.” To przykłady informacyjnego śmiecia w Wyborczej i Rzeczpospolitej. Gazety pełne są takich nikomu niepotrzebnych informacji, które służą tylko do zapełnienia szpalt. Czytelnik głupi nie jest i to widzi. Redaktorom i wydawcom wydaje się, że nie widzi.
Dołki pod prasą papierową kopią też piszący internauci, niesłusznie nazywani „dziennikarzami obywatelskimi”. Co ostatni walczą o interesy swoich lokalnych społeczności, ci pierwsi są normalnymi publicystami, jedynie piszącymi za darmo i w internecie. Publicystyczna elita dziennikarska w Polsce jest niewielka i bardzo wyeksploatowana. Te same nazwiska piszą to samo w różnych tytułach. To niby ma być zróżnicowana oferta. Dlatego komentarze i analizy blogerów są dziś bezpośrednią konkurencją dla publicystów gazetowych. Kto nie wierzy, niech poszpera po internecie. Znajdzie teksty bardziej odkrywcze, w dodatku lepiej napisane. Wkrótce nadejdą czasy, że wydawcy będą kupować blogerów na wyłączność.

7. ODPOLITYCZNIENIE
To prawda, że newsy polityczne dobrze się sprzedają, że czytelnik je lubi i czyta, ale robienie gazety w 70 procentach z polityki to zachwianie proporcji. Polityka zawsze się dobrze sprzedawała, ale poziom publikacji i newsów z tej dziedziny obniża się z roku na rok. Praca za seks czy Wieśmaki wiosny nie czynią. Dziś standardem jest robienie newsa z tego, że pan Czesio z partii x powiedział to, a pan Zdzisio z partii y uważa, że Czesio się myli albo kłamie. Takie informacje są tanie w produkcji – wystarczy złapać posła na sejmowym korytarzu lub namierzyć go przez komórkę i wypytać. Pisanie o społeczeństwie jest droższe i trudniejsze, bo trzeba wyjść z redakcji, rozmawiać z ludźmi, i widzieć to, czego inni nie widzą.

8. ZAGOSPODAROWANIE INFORMACJI SUBIEKTYWNYCH
Wspominałem już w poprzedniej części, że w ostatnich latach pojawił się w sieci duży zbiór subiektywnych opinii mających wartość informacyjną. Niektórzy nazywają je mylącym terminem „dziennikarstwo obywatelskie”. Przywołam jeszcze raz te przykłady: opinie matek na temat konkretnego przedszkola, opinie pacjentów na temat konkretnej placówki i konkretnego lekarza, opinie konsumentów na temat konkretnego modelu telewizora, opinie ludzi budujących dom na temat kosztów realizacji konkretnego projektu. Są subiektywne, nie zweryfikowane, ale gdy jeśli są masowe (tysiąc opinii na temat solidności konkretnego dewelopera), niosą taką samą wartość informacyjną, jak sondaż.
Ten nowy rodzaj informacji jest bardziej pożądany przez odbiorców, niż napisany zgodnie z rzemiosłem artykuł dziennikarza na ten sam temat. Dziennikarz musi z definicji opierać się na relacjach i opiniach innych, internauci opisują własne doświadczenia. Jeśli wydawcy zaproponują internautom narządzie, pomagające uporządkować i zobiektywizować te opinie, mogą liczyć na lojalne społeczności.

wtorek, 13 maja 2008

Między młotem a wydawcą. Część 2

Przyczyny spadku sprzedaży w poszczególnych segmentach prasy ogólnoinformacyjnej podzielić można na obiektywne i zawinione. Pierwsze są pochodną zmian społecznych, kulturowych i gospodarczych, drugie skutkiem działania wydawców. O przyczynach obiektywnych pisano już wielokrotnie, więc tylko przypomnę:
Rozwój telewizji. Radykalne zwiększenie oferty, zaspokajające każde gusta (wąsko sprofilowane telewizje sportowe, historyczne, kulturalne, informacyjne, meteorologiczne, samochodowe, biznesowe, naukowe…).
Zmiana nawyków przyswajania informacji. Informacja wizualna jest łatwiejsza w odbiorze, atrakcyjniejsza i niezobowiązująca (można wykonywać przy jej odbiorze inne czynności). Dlatego zamiast czytać o nowych samochodach, wolimy oglądać testy w Top Gear a zamiast czytać opinie polityków, słychać, co mówią w TVN24.
Rozwój internetu. Kto dwadzieścia lat temu mógł przewidzieć, że ludzie będą czerpali informacje nie prasy, radia i telewizji, tylko z komputera? Nikt. A pięć lat temu? Powinni wszyscy. Ale tylko część miała dość wyobraźni, by dostrzec nowy kanał dystrybucji informacji. Można narzekać, że internet jest płytki, wulgarny, zaśmiecony, ale trzeba pamiętać, że jego archiwa są o miliony razy przepastniejsze, niż archiwa Gazety Wyborczej i Rzeczpospolitej razem wzięte. Czytelnicy to wiedzą. Wiedzą też, że informacja jest za darmo (która to prawda nie dociera do wydawców). Nie trzeba kupować gazet, by wiedzieć, co napisały. Wszystko, co interesujące, i tak trafia do sieci.
Bogacenie się społeczeństwa. Wydawałoby się, że jeśli społeczeństwo bogaci się – a tak się dzieje obecnie w Polsce – powinny wzrastać wydatki na prasę. Tak nie jest. Społeczeństwo jako takie ma ogromne zaległości w konsumpcji i rozrywce, dlatego chce wydawać pieniądze na telewizory, telefony komórkowe, wycieczki, ciuchy. Prasa jest na szarym końcu tej listy. W dodatku w społeczeństwie odrabiającym konsumpcyjne braki prasa nie pełni już funkcji wizerunkowych. Bycie czytelnikiem Wyborczej, Wprost czy Rzeczpospolitej ani nie nobilituje, ani nie jest oznaką przynależności do prestiżowej grupy społecznej. Jest zupełnie obojętne.
Zmiana rytmu życia. Społeczeństwo na dorobku szybko żyje i ma mało czasu. Dlatego wybiera internet i telewizję, a nie prasę. Konsumenci prasy, nie tylko w Polsce, są coraz starsi. Bo oni mają czas (no i stare nawyki).

PRZYCZYNY ZAWINIONE
Dzienniki ogólnopolskie, w dużej części także pozostali wydawcy.

Gadżetomania. Wiadomo było, że nie spowoduje napływu czytelników, tylko klientów. W dodatku nielojalnych, takich, którzy kupią tę gazetę, która ma lepszy gadżet. Wydawcy pocieszali się – kupią gazetę, to przecież ją przejrzą. Nie przeglądali, wyrzucali. Polityka gadżetowa zmieniła się we własną karykaturę. Klienci są zdziwieni, gdy do gazety niczego się nie doda. Ponieważ dołączono już wszystko, co można było (nie słyszałem jeszcze o składanym grillu, ale myślę, że i to przed nami), gadżety są coraz gorszej jakości, co zniechęca klientów. Wydawcy są w kropce – nie mogą się wycofać z gadżetów, bo cały rynek dodaje, jednocześnie nie mają nowych pomysłów. Ale w krótkiej perspektywie – nazwijmy to perspektywie jednego prezesa – gadżetomania windowała wyniki i poprawiała bilans.
Myślenie w kategoriach biznesu papierowego. Istnieje olbrzymia rozbieżność między strategią wydawców a użytkownikami – odbiorcami informacji. Pierwsi prowadzą biznes oparty na mediach tradycyjnych, drudzy oczekują rozwoju internetu. Czy w czasach, gdy połowa społeczeństwa posiada dostęp do internetu, a w wśród czytelników prasy ta grupa sięga 70 procent, znajdzie się jeszcze wydawca czy redaktor, który będzie myślał o internecie w kategoriach zagrożenia? I owszem. Spójrzmy na wydatki ponoszone na marketing wydań papierowych i na wydatki inwestycyjne w internet. Rzeczpospolita, Polska i Dziennik wydają kolejne miliony złotych, a sprzedaż spada. (Najnowsze dane Związku Kontroli Dystrybucji Prasy za marzec 2008: Dziennik – 136.706, Rzeczpospolita – 139.206). Ludzie mediów w Polsce powtarzają sobie od dawna, że internet jest przyszłością, ale ta wiedza przekłada się zwykle na działania pozorne, sprowadzające się do tworzenia projektów mających uzupełniać media tradycyjne.
– Jak wykorzystać internet w strategii wydawniczej? – myśli wydawca/redaktor.
– Zrobimy serwis społecznościowy i stronę z informacjami.
– Co na niej będzie?
– Informacje bieżące, (Polska Agencja Prasowa, agencje zagraniczne, informacje własne) plus teksty z dzisiejszego wydanie naszej gazety.
– A serwis społecznościowy?
– No, żeby ludzie wchodzili?
– A po co?
– Jak to po co, przecież lubią, to teraz popularne.
– Dlaczego internauta ma zajrzeć na naszą stronę?
– Bo przecież dobra będzie.
– Jaka będzie je cecha unikalna?
Tu dialog zostaje przerwany lub sprowadzony na inny temat.
Takie rozmowy słychać w największych polskich wydawnictwach. Internet internetem, ale papier, papier, tu jest kasa, tu są reklamy. Że w Skandynawii i Wielkiej Brytanii reklama internetowa zgarnia więcej niż papierowa? No to tam, to inne społeczeństwo, u nas do tego daleko – odpowiada wydawca/redaktor. Tak naprawdę marzy on, by internet okazał się bańką, by cała ta rewolucja pękła i znów wszystko było jak dawniej. Najciekawsze jest wyjaśnienie obecnej sytuacji. Słyszałem je już w tylu ust, że powoli uznaję za obowiązuje. Dlaczego spada sprzedaż? Bo wszystkim spada.
Tradycyjne podejście do informacji. Większość wydawców i dziennikarzy uznaje tradycyjne dziennikarstwo (obiektywna, zweryfikowana informacja), za produkt, za który klienci zechcą płacić. Jednak o ile klienci zapłacą za informację użyteczną (prawną, finansową) o tyle pozostałe uznają za darmowe. Newsy, publicystyka – to wszystko jest dostępne w Internecie i nic nie kosztuje. To jest punkt widzenia klienta.
W ostatnich latach pojawił się w sieci duży zbiór informacji, których nie mają media tradycyjne, nazywanych mylącym terminem „dziennikarstwo obywatelskie”. Mylącym, ponieważ dziennikarze mediów tradycyjnych określają nimi informacje tworzone przez użytkowników sieci, ale podlegające standardom dziennikarstwa tradycyjnego (obiektywne, zweryfikowane). A tu chodzi o subiektywne opinie z zawartością informacyjną.
Np. opinie matek na temat konkretnego przedszkola, opinie pacjentów na temat konkretnej placówki i konkretnego lekarza, opinie konsumentów na temat konkretnego modelu telewizora, opinie ludzi budujących dom na temat kosztów realizacji konkretnego projektu. To są informacje subiektywne, nie zweryfikowane, ale gdy jeśli są masowe (tysiąc opinii na temat solidności konkretnego dewelopera), niosą taką samą wartość informacyjną, jak sondaż.
Ta informacja, choć zindywidualizowana, jest poszukiwana przez internautów. Co wydawcy oferują im w tej dziedzinie? Poza gazetą.pl – niewiele.
Podkopywanie własnego autorytetu. To grzech bardziej redaktorów niż wydawców. Wojna polityczna ostatnich dwóch lat rozgrywała się także w prasie. O ile zajmowanie pozycji politycznych przez redakcje jest naturalne a nawet wymagane, bo kształtuje ich wizerunek i pomagają w identyfikacji gazeta-czytelnik, o tyle tyle złego, ile napisali przez ostatnie lata dziennikarze sami o sobie musiało odbić się na wizerunku.
Bo jeśli jedni piszą, że dziennikarze drugiej gazety to sukinsyny (to poziom uprawiania polemiki publicystycznej w Polsce), to pewnie i pozostali także – podejrzewa czytelnik. Hektolitry pomyj wylewane na konkurencję utopiły całe środowisko.

Wydawcy regionalni
Rzeczywista likwidacja konkurencji. Stara kapitalistyczna prawda mówi, że rynkowi niezbędna jest konkurencja. Wydawcy uznali, że każdemu, poza prasowym. Jakie były skutki łączenia tytułów, pisałem w pierwszej części.
Pogarszająca się jakość. Gdy tytuł nie ma konkurencji, nie musi walczyć na jakość materiałów. Po prostu czytelnik nie ma z czym porównać poziomu. Można więc oszczędzać, zwalniając dziennikarzy i ograniczając wierszówki, wprowadzić z życie ulubioną politykę księgowych (rozwój przez redukcję), likwidować drogie działy, rezygnować z informacji agencyjnych itp. Można, do czasu. Jakie są efekty tej polityki – odsyłam do danych ZKDP z pierwszej części. Wspomnę tylko, że jedyny duży rynek regionalny, na którym konkurencja zachowała się, to Łódź. Polskapresse wydaje tam włączony do projektu Polska Dziennik Łódzki i Express Ilustrowany. Łączna średnia sprzedaż gazet wynosi 100.239 (Dziennik Łódzki 47.490, Express Ilustrowany – 52.749), więcej niż najlepsza wśród dzienników regionalnych Gazeta Pomorska (83.288).
Brak wyraźnego pozycjonowania. To znów efekt likwidacji konkurencji. Tabloidy i gazety poważne mają różnych odbiorców. Jak Fakt i Gazeta Wyborcza. W regionach, przed łączeniem, tytuły także były różnie pozycjonowane. Obok poważniejszych Słowa Polskiego i Dziennika Bałtyckiego, działały np. tabloidowe Wieczór Wrocławia i Wieczór Wybrzeża. Po połączeniu czytelnik został bez bulwarówek. A jak się te sprzedają? Niech świadczy Fakt i wspomniany już łódzki Express Ilustrowany.
Nuda internetowa. Proponuje proste ćwiczenie. Załóżmy, że jestem rodzicem, który chce posłać dziecko do przedszkola niepubliczego. Szukam informacji w Katowicach. Wchodzę na naszemiasto.pl (serwis należy do Mediów Regionalnych) i szukam. Znajduje trzy, słabo opisane przedszkola. Nie ma więcej? Gmeram w googlach i wynajduję jeszcze pięć. Wyszukuję po kolei strony internetowe każdego przedszkola i tam szukam informacji. Ten sam problem będę miał, poszukując kortów tenisowych w Łodzi czy basenów w Warszawie.
A jak powinno być? Prosto, jak najprościej. Wyszukiwarka, dajmy na to taka jak w gratka.pl, gdzie mogę wybrać miasto, rodzaj informacji (korty, lekarz ginekolog, szkoły językowe), interesujące mnie parametry (moje dziecko może chodzić na angielski tylko po godzinie 17, nie chcę zapłacić więcej niż tyle a tyle) i porównać oferty według tych parametrów. Tak, jak szukamy ogłoszenia o sprzedaży samochodu czy mieszkania.
Podobnych pomysłów są dziesiątki, problem w tym, że wydawcy tworzą strony i portale internetowe nieoferujące żadnych unikalnych informacji, poza tymi, które tego dnia wydrukowały ich gazety. Stworzenie opisanej wyżej wyszukiwarki wymaga inwestycji, pracy resercherów i sprawności dziennikarskiej, a prowadzenie naszegomiasta.pl jedynie małpiej zręczności kopuj/wklej.
Inny przykład. Drugi potentat regionalny, Polskapresse, stworzyła serwis obywatelski wiadomości24.pl. Zbiera pochwały, ma ponad 4200 dziennikarzy obywatelskich, ale gdzie tam biznes? Bo reklam jak na lekarstwo. A może cele strategiczne zakładają wsparcie informacjami obywatelskimi wydań papierowych? Jeśli tak, to ma to być informacja w tradycyjnym sensie (zweryfikowana, zobiektywizowana), czy inna?
Ucieczka od tematów niewygodnych władzy. Kto pamięta śledztwa dziennikarskie z regionów? Polityka wydawców regionalnych jest jasna – żyć dobrze z władzą, obojętne kto rządzi. Ma to uzasadnienie praktyczne, bo władza daje dużo ogłoszeń (przetargi itp.) więc gdyby się wycofała, przełożyłoby się to na straty finansowe. A zawartość merytoryczna gazet?

Tygodniki
Brak własnego odbiorcy. Tygodniki wdały się w rywalizację z dziennikami i kanałami telewizyjnymi na newsy. Zamiast tłumaczyć świat i opisywać go w szerszej perspektywie, ścigają się z dziennikami, które i tak przegrywają z internetem i telewizją w szybkości informacji. Newsowa ofensywa Wprostu, który zaczął publikować informacje własnej na swojej stronie internetowej, wywołała podobna reakcję Newsweeka. I żadnej czytelników. Tygodniki tym samym skierowały się do czytelnika oczekującego szybkiej informacji, a nie rozbudowanej. Ten trend jest pochodną pewnego wynaturzenia, które zawładnęło rynkiem gazet a zowie się cytowalność. Swego czasu media stanęły w szranki, kto będzie miał więcej powołań. Założenie było takie, że jak się ma dużo cytowań w innych mediach, to znaczy, że nasze informacje są ciekawe, a to znaczy, że jesteśmy lepsi. Zapomniano o czytelniku. Bo on powołania miał gdzieś. Sytuacja była na tyle kuriozalna, że najwięcej powołań nabijały informacje skandalizujące (nieważne, czy prawdziwe). W walkę o pozycję w rankingu cytowań wdały się przede wszystkim gazety o trudnej sytuacji (spadająca sprzedaż). Podnosiło to morale, ale niestety tylko to.
Pogarszająca się jakość. Żadnej trudności nie sprawia znalezienie w jednym numerze opiniotwórczego tygodnika czterech dwukolumnowych artykułów jednego autora. Można założyć, że to wyjątek od reguły, ale jeśli w następnym i jeszcze następnych sytuacja się powtarza, to znaczy, że to norma. Czy jeden autor może napisać cztery dobre materiały do tygodnika? Może, ale co to będą za artykuły. Czym się będą różniły od tego, co dają dzienniki (informacja lub teza, kilka wypowiedzi jednej i drugiej strony, background i miejsce zapchane)?
Przespanie rozwoju internetu. Dlaczego portalu salon24.pl nie stworzył żaden tygodnik (abstrahując od jego aktualnego poziomu, pomysł był bardzo dobry)? Wydawcy mają kontent, dziennikarzy, możliwość zaproszenia ciekawych publicystów. Wszystko, czego potrzeba. Odpowiedź jest prosta. Nikt o tym nie pomyślał. Budzi się tylko Wprost, choć nie jestem pewien, czy serwis społecznościowy dla dziennikarzy obywatelskich to to, czego tej gazecie potrzeba najbardziej.
Brak strategii budowania wizerunku. Wiem, wiem, to bardzo drogie i w krótkiej perspektywie nie daje wyników. Ale takie czasy, że klient kupuje markę, nie treść. Gazeta Wyborcza – dziennik wykształciuchów, Rzeczospolita – gazeta konserwy i biznesu, Fakt – brukowiec, co nikomu nie daruje. A Newsweek, Polityka, Przekrój?

Przyszłość prasy ogólnoinformacyjnej – w części trzeciej

niedziela, 4 maja 2008

Między młotem a wydawcą. Część 1

Z pozoru sytuacja wygląda normalnie: dziesiątki tytułów prasowych walczą o czytelnika, najsilniejsze utrzymują sprzedaż, rynek reklamy rok do roku wzrasta o kilka procent a wydawcy myślą o nowych inwestycjach. Pesymiści co prawda wieszczą koniec prasy ogólnoinformacyjnej, ale wydawcy raczej nie słychają ich biadolenia: słupki się zgadzają. Prasowy titanic płynie ku katastrofie. Napisać, że jest źle, byłoby eufemizmem: jest tragicznie. Sprzedaż prasy ogólnoinformacyjnej (dzienniki ogólnopolskie, dzienniki regionalne, tygodniki społeczno-polityczne) w latach 2001-2008 spadła o 11,4 procent, mimo uruchomienia nowych tytułów.
Wydawcy w większości – choć oficjalnie mówią inaczej – tkwią w tradycyjnym przeświadczeniu, że prawdziwy biznes to jedynie papier. Z internetu rozumieją tyle, że jak dziennikarz obywatelski napisze artykuł, to nie trzeba mu płacić, dzięki temu można zwolnić kilku drogich dziennikarzy. Jednocześnie ci sami dziennikarze tylko papier uznają za wart zachodu, pracę w internecie traktując jako dziennikarstwo drugiej, jeśli nie trzeciej kategorii.
Ten tekst będzie miał dużo liczb, ale nie da się pisać o prasie bez kalkulatora. Wydawanie gazety to biznes, obojętne ile wielkich słów nie padnie o misji i roli mediów w społeczeństwie. Podzieliłem go na cztery części: w pierwszej prześledziłem poziomy sprzedaży, w drugiej opisałem sytuację poszczególnych tytułów, w trzeciej analizuję przyczyny obecnej sytuacji w poszczególnych segmentach, w czwartej szukam odpowiedzi na pytanie, co dalej.

Uwagi metodologiczne. Po pierwsze: rozważania dotyczą stanu obecnego i przyszłości jedynie i tylko gazet ogólnoinformacyjnych, nie magazynów, prasy poradniczej, hobbystycznej, ogłoszeniowej itp. Po drugie: w tekście posługuję się danymi Związku Kontroli Dystrybucji Prasy. Wyliczenia własne wydawców pominąłem, bo z natury mają ograniczona wiarygodność. Porównuję średnie za rok 2001 ze średnimi z lutego 2008 (ostatnie odstępne, za rok 2007 w całości jeszcze nie ma). Wybrałem rok 2001, ponieważ większość tytułów wtedy także rejestrowana w ZKDP. Dane dotyczące internetu podaję za Megapanel PBI/Gemius.

Sprzedaż w latach 2001-2008
Wydawcy operujący w Polsce (z oczywistych względów trudno mi używać terminu „wydawcy polscy”), podczas wystapień publicznych niejednokrotnie przekonują, że mówienie o złej sytucji prasy oglnoinformacyjnej to ględzenie nie znających materii amatorów. Na poparcie swoich słów przywołują liczby. Rzeczywiście, sprzedaż dzienników ogólnopolskich wzrosła. W 2001 roku sprzedawały one średnio miesięcznie 1.208.095 sztuk, w lutym 2008 roku aż 1.668.008 sztuk. Wzrost sięgnął 38 procent! I jak tu mówić o złej sytucji? Ale z liczbami wiadomo jak jest, umiejętnie dobrane udowodnia każdą tezę. Dlatego przyjrzyjmy im się uważnie.
Wspomniane wyżej dane dotyczą następujących dzienników ogólnopolskich: Dziennik. Polska Europa Świat (niebieski), Fakt, Gazeta Prawna, Gazeta Wyborcza, Parkiet, Przegląd Sportowy, Rzeczpospolita, Super Express, Trybuna (tu podaję dane z 2007 roku, w 2008 Trybuny w ZKDP już nie ma). Wzrost rzeczywiście jest piorunujący. Wspomnieć jednak należy, że tylko dwa spośród wymienionych tytułów osiągnęły wzrosty sprzedaży: Gazeta Prawna (69.831 w 2001 r i 82.258 w lutym 2008) i Parkiet (10.678 do 11.682). Pięć zanotowało spadki: Gazeta Wyborcza (z 458.502 w 2001 do 436.404 w lutym 2008), Przegląd Sportowy (z 88.941 do 68.318), Rzeczpospolita (z 199.078 do 143.188), Super Express (z 334.727 do 228.250) i Trybuna (z 46.337 do 18.000). Pozostałe dwa dzienniki, należące do Axel Springer zanotowały w lutym 2008 roku odpowiednio: Fakt 522.396 i Dziennik 157.535. Z powyższych dany możnaby wyciągnąć wniosek, że choć część tytułów zanotowało spadki (rekordzistami są Rzeczpospolita i Super Express), to pojawienie się dwóch nowych tytułów na rynku powiększyło czytelnictwo. Byłoby to twierdzenie prawdziwe, gdybyśmy założyli, że nie ma przepływu czytelniczego między dziennikami ogólnopolskimi, regionalnymi i tygodnikami społeczno-politycznymi. Niestety, jest.

W lutym 2008 roku w ZKDP zgłoszono 36 dzienników regionalnych: Dziennik Polski, Dziennik Wschodni, Echo Dnia, Express Bydgoski, Express Ilustrowany, Gazeta Codzienna Nowiny, Gazeta Lubuska, Gazeta Olsztyńska/Dziennik Elbląski, Gazeta Pomorska, Gazeta Współczesna, Głos-Dziennik Pomorza, Kurier Poranny, Kurier Lubelski, Kurier Szczeciński, Nowa Trybuna Opolska, Nowości-Dziennik Toruński, Polska Dziennik Zachodni, Polska Białystok, Polska Dziennik Bałtycki, Polska Dziennik Łódzki, Polska Gazeta Krakowska, Polska Gazeta Opolska, Polska Gazeta Wrocławska, Polska Głos Wielkopolski, Polska Kielce, Polska Koszalin, Polska Kujawy, Polska Lubuskie, Polska Mazowsze, Polska Metropolia Warszawska, Polska Olsztyn, Polska Rzeszów, Polska Szczecin, Sport, Super Nowości, Życie Warszawy. Jest aż 11 nowych tytułów, wszystkie należące do Polskapresse i uruchomione w ramach projektu Polska. Te 11 nowych tytułów sprzedały w lutym 2008 28.123 egzemplarzy, z czego 13.247 przypada na Polska Metropolia Warszawa. Średnia na dziesięciu pozostałych to 1487 egzemplarzy.
Wszystkie dzienniki regionalne sprzedały w lutym 2008 roku ogółem 919.269 egzemplarzy. Ile sprzedawały średnio w 2001 roku? 1.267.753. Czyli 27,5 procent więcej. W 2001 roku nie było co prawda dzienników Polski, ale ukazywało się osiem innych tytułów: Gazeta Poznańska (49.151 sprzedaży w 2001 roku), Głos Koszaliński/Słupski (29.748), Głos Szczeciński (20.865), Słowo Ludu (15.575), Słowo Polskie (24.584), Trybuna Śląska (61.874), Wieczór Wrocławia (21.072), Wieczór Wybrzeża (22.046). Wszystkie tytuły padły ofiarą polityki łączenia, która w zamyśle wydawców miała ograniczyć koszty wydawania tytułów na tym samym rynku. Do czego ta polityka doprowadziła, najlepiej pokazują przykłady Wrocławia i Śląska. W 2001 roku we Wrocławiu ukazywały się trzy tytuły regionalne: Wieczór Wrocławia, Słowo Polskie, Gazeta Wrocławska. Ich łączna sprzedaż wynosiła średnio miesięcznie 79.428 egz. Gazeta Wrocławska, która pozostała po połączeniu tych trzech tytułów w lutym 2008 roku sprzedawała 34.943 egz. 127 procent mniej. Na Śląsku w 2001 roku Trybuna Śląska i Dziennik Zachodni sprzedawały łącznie 155.758 egz. Pozostały po połączeniu Dziennik Zachodni sprzedawał w lutym 2008 roku 88.465 egz. 176 procent mniej.

Pozostały nam jeszcze tygodniki społeczno-polityczne. Pod uwagę wziąłem następujące tytuły: Forum (przegląd prasy zagranicznej). Gość Niedzielny, Newsweek Polska, Nie, Polityka, Przegląd, Przekrój, Angora (przegląd prasy krajowej), Tygodnik Powszechny, Wprost. W 2001 roku tytuły te sprzedawały średnio 1.608.517 egzemplarzy. W lutym 2008 roku – 1.027.248. Czyli 56 procent mniej. Z dziewięciu tytułów cztery zanotowały wzrost sprzedaży: Gość Niedzielny (z 125.622 w 2001 roku do 130.588 w lutym 2008), Przekrój (z 46.120 do 82.841), Angora (z 270.009 do 290.451) i Tygodnik Powszechny (z 21.745 do 21.906).
Zsumujmy wszystkie dane. W latach 2001-2008 najwięcej straciły tygodniki ogólnoinformacyjne (zwane też tygodnikami opinii) – 36 procent, następnie dzienniki regionalne – 27,5 procent. Wzrost w puli dzienników ogólnopolskich o 38 procent (z 1.208.095 do 1.668.008) nie zniwelował spadku z całym segmencie gazet ogólnoinformacyjnych. Wyniósł on 11,4 procent: z 4.084.365 do 3.614.525.

Sytuacja poszczególnych tytułów
Dzienniki ogólnopolskie

Fakt. Kierowana żelazną ręką przez Grzegorza Janowskiego, który dla swoich przybocznych jest bardziej guru niż szefem. Zarabia na pół wydawnictwa Axel Springer. Sprzedaż luty 2008: 555.396 egz. Doskonale wprowadzony na rynek, zajął silną pozycję odbierając czytelników Super Expressowi i dziennikom regionalnym. Każdy wydawca chciałby mieć taki produkt w swoim portfolio, ale… Kto się nie rozwija, ten się cofa. Jakiś czas temu Fakt osiadł. Jego największa wpadka to przespanie rozwoju internetowych serwisów plotkarskich. Gdy wszedł na rynek, pokazał zupełnie nową jakość, zarówno w podejściu do redagowania pisma rozrywkowego, jak i sposobu zdobywania newsów i współpracy z szołbiznesem. Był prawie monopolista na rynku informacji plotkarskich. Dał sobie odebrać palmę pierwszeństwa, oddając pole plotkarskim serwisom internetowym. Zamiast uruchomić własny, wydawnictwo zaangażowało się – angażując także redaktorów Faktu – w uruchomienie serwisu (portalu?) dziennik.pl (o nim niżej). Swego czasu pojawiła się plotka, że Fakt pracuje nad równoległym wydaniem formatu zbliżonego do A4. Bulwarówki w tym formacie dobrze sprzedają się w Europie. Miałoby to poszerzyć grupę czytelniczą i – zakładając efekt nowości oraz profesjonalne wykonanie – miałoby na to szansę. Jednak efektów nie widać, co by znaczyło, że albo plotka była wyssana z palca, albo pomysł zarzucono. Jedno jest pewne: Fakt czeka kolejny skok.

Gazeta Wyborcza. Podoba się-nie podoba, wydawca Gazety Wyborczej prześciga innych wydawców dzienników o lata świetlne. Jeszcze kilka lat temu na rynku była Gazeta Wyborcza i długo, długo nic. Ostatnie lata Wyborcza poświęciła na obronę swojej pozycji i zupełnie nieudany projekt pod nazwą Nowy Dzień. O ile losy tego drugiego będą nauczką, z walki o zachowanie swoich udziałów czytelniczych i reklamowych Wyborcza wyszła obronna ręką. Sprzedaż a latach 2001-2008 wynosiła odpowiedno: 2001 – 458.502; 2002 – 420.669; 2003 – 417.386; 2004 – 435,957; 2005 – 447.718; 2006 – 434.187; wrzesień 2007 – 438.883; luty 2008 – 436.404. Może dlatego, że to jedno z niewielu wydawnictw, potrafiących wykorzystywać kreatywność swoich pracowników. Agora pierwsza – wzorem wydawnict europejskich – wprowadziła serie książkowe na polski rynek, zarabiając na tym kilkadziesiąt milionów. Pierwsza na poważnie zainwestowała w internet, budując portal gazeta.pl i tworząc platformę blogową blox.pl. Obecnie - w myśl zasady, że jeden na dziesięć nowych projektów internetowych odnosi sukces - skupuje nowe, działąjące już serwisy i portale. Ma też jednak problemy. Największym jest struktura wpływów, którą w perspektywie trzeba zmienić. Stąd rozwój internetu i prace nad telewizją internetową. Druga – cena. W wyniku wojny w Axel Springer, egzemplarz Gazety Wyborczej kosztuje 1,50 zł. Co oznacza, że wydawnictwo dokłada do każdego sprzedanego egemplarza. Stąd też akcja z prenumetarą teczkową, która pozwolia ograniczyć zwroty, a tym samym koszty. Trzeci problem Gazety Wyborczej jest stricte redakcyjny – nie ma szefa. Co prawda Jarosław Kurski pełni funkcje pierwszego zastępcy redaktora naczelnego, nie jest to jednak sytuacja komfortowa ani dla niego, ani dla zespołu. Wyborcza jakby przyczaiła się w oczekiwaniu na zmiany, co niestety odbija się na łamach na łamach.

Super Express. Jedyny tytuł, który może pochwalić się znaczącym wzrostem sprzedaży w okresie 2007-2008. W lutym 2008 sprzedał 228.250 egzemplarzy. Rok wcześniej – poniżej 200 tysięcy. Cóż z tego, skoro kolejny rok z rzędu zamknął stratą. Wzrost sprzedaży – nawet 10 procentowy – nie wpłynie znacznie za wzrost przychodów reklamowych, a wydawca zainwestował dużo w nowy zespół, ściągając dobrych – i drogich – redaktorów i dziennikarzy z Faktu. SE kalkuje pomysły Faktu, co jak wydać przynosi efekty. Czy przyniesie na tyle, by SE odbudował swoją pozycję? Wątpię. SE nie ma czytelnikom do zaproponowania niczego nowego, czego nie ma konkurencja, w związku z tym jest skazany na rolę rolę drugiego, gorszego. W swoim najlepszym roku, 1998, tablid sprzedał 381.025 egz. Od tamtej sprzedaż SE spadała, aż do 200.056 w 2006 roku i 198.201 we wrześniu 2007. Albo wydawca zmusi nowy zespół do zaproponowania nowatorskich rozwiązań, albo w niedługiej perspektywie zmęczy się kosztami redakcyjnymi i zacznie je ciąć.

Dziennik. Według krążących po mieście wyliczeń, Axel Springer od czasu uruchomienia tytułu włożył w niego 220-240 milionów złotych. I co miesiąc dokłada. Problem w tym, że strata nie zmniejsza się, co oznacza, że perspektywy nie najlepsze. Dziennik wszedł na rynek jako alternatywa dla Wyborczej i takie też miał aspiracje. Co z nich wynikło? 157 średniej sprzedaży w lutym 2008 roku, dwa dni w tygodniu, w których sprzedaje poniżej 100 tysięcy egz, rozbuchane koszty, nieatrakcyjna dla reklamodawców struktura czytelnicza i zupełnie niejasny wizerunek.
Z kilku błędów, które popełnił wydawca Dziennika, najważniejsze są trzy: uruchomił gazetę bez dodatków reklamowych, co spowodowało, że ci na poczętku nie mieli się gdzie ogłaszać (ceny kolumn głównego grzbietu są – jak wszędzie – kosmiczne). Wdał się w wojnę cenowa – Dziennik kosztował 1,50 zł – co drastycznie organiczyło wpływy. No i w czasach wielkiej polaryzacji zaangażował się politycznie po stronie obozu wówczas rządzącego, co skutkowało tym, że struktura czytelnicza zaczęła przypominac strukturę wyborców Prawa i Sprawiedliwości. Nie muszę dodawać, nie mało wśród nich bogatych i młodych, których tak upodobali sobie reklamodawcy (choć wykształconych nie brakuje). W dodatku chwilę przed wyborami 2007 Dziennik wykonał woltę polityczną, odwracając się od Kaczyńskich i umizgując do Platformy Obywatelskiej. Zmiana byłaby jeszcze wytłumaczalna, gdyby wydawca zmienił kierownictwo redakcji. A tak ci sami ludzie, którzy wychwalali rządy PiS, kilka dni później wychwalali Tuska. Niestety widać, że nie z przekonania, tylko z konieczności.
Sytuacja Dziennika jest bardzo trudna. Niemieckie kierownictwo koncernu już wie, że w liczącej się perspektywie niemożliwe będzie wyjście na zero. O zmianie kierownictwa gazety mówi się półoficjalnie. O zamknieciu mniej oficjalnie, ale równie często. Czym częściej szefowie zapewniają podwładnych, że nie ma powodu do obaw, tym mniej pracownicy im wierzą. Co kuriozalne – obecnie gazeta newsami na głowę bije konkurencję, co znaczy, że ma potencjał.
Axel Springer ma jeszcze jeden kłopot. Nazywa się on dziennik.pl. Serwis informacyjny na bardzo dobrym poziomie redakcyjnym, ale zupełnie nie przystający w formule do Dziennika. W dodatku drogi w produkcji. Według danych za styczeń 2008 dziennik.pl miał 688.721 real users i 4,81 proc zasięgu. To daje mu jedenaste miejsce w kategorii serwisów informacyjnych. Trudno odpowiedzieć na pytanie, z czego – przy takiej liczbie użytkowników – ma się utrzymać dziennik.pl i jaka ma być jego przyszłość. Portal informacyjny? Serwis informacyjny? Strona internetowa gazety? Jeśli to ostatnie, to perspektywy są nienajlepsze, bo np. dziesiąta na liście rzeczpospolita.pl w styczniu 2008 miała 728.001 i 5,08 proc. Różnica nieznaczna, ale rzeczpospolitą online robi kilkanaście osób, a dziennik.pl kilkadziesiąt.

Rzeczpospolita. Gazeta pełna sprzeczności. Kierowana do biznesu, który kupuje ją dla bardzo dobrego serwisu prawno-gospodaczego. Jednocześnie redakcja robi wszystko, by w głównym grzbiecie (białe strony) ten biznes do siebie zniechęcić. W tej części ugina się od peanów na cześć braci Kaczyńskich, choć zwolenników ich partii wśród kadry zarządzającej, menadżerów i właścicieli firm ze świecą szukać.
Rzeczpospolita rozchodzi się w 70 procentach w prenumeracie, dlatego jest mniej podatna na wahania rynku. W lutym 2008 rozchodziła się średnio w 143.188 egz. (wobec 199.078 w 2001 roku). Gazeta ma za soba zmianę formatu na berlinera, jesienną kampanię reklamową i słabe tych ruchów efekty. W dodatku uwikłana jest w spór właścicielski: 51 procent akcji ma Mecom, 49 procent państwo. Mecom chciałby więcej, państwo może i by sprzedało, ale nie Mecomowi, bo nie odpowiada mu obecne kierownictwo i linia gazety. Strony szachują się i nie sądzę, aby w najbliższej przyszłości – mimo zapowiedzi ministra Grada, że sprywatyzuje firmę – układ właścicielski się zmienił. Chyba, że Platforma dostanie do Mecomu gwaracje zmiany linii redakcyjnej. Ale jak je wyegzekwować, gdy nie ma się wpływu na firmę? Nawet zapisy w umowie nie pomogą, bo od czego są prawnicy?

Przegląd Sportowy. Sztuka to robić dziennik sportowy w kraju bez sportowych sukcesów, ale nowy właściciel gazety – Axel Springer – ma nadzieję to zmienić. Liczy ma Euro 2012. Przegląd w lutym 2008 sprzedawał średnio 68.318 egz. (w 2001 roku 88.942). Po zmianie właściciela dostał nowy layout i zaczyna przypominać prawdziwa gazetę. Wchłonięcie tytułu przez koncern pozwoliło zniwelować dublowane koszty, co znacząco poprawi wynik gazety. Trzeba dać czas wydawcy, by się wykazał.

Parkiet i Gazeta Prawna. Podobno sprofilowanie to przyszłość gazet ogólnoinforacyjnych. Jeśli tak, to wydawcy Gazety Prawnej i Parkietu wybrali właściwą drogę: pierwsza sprzedawała w lutym 2008 roku 82.258 egz (w 2001 r 69.831), Parkiet 11.684 (w 2001 r 10.678).

Trybuna. W 2001 sprzedawała 46.337 egz. W lutym 2008 roku w ZKDP już jej nie ma, co świadczy osytuacji tytułu. Ostatnie dostępne dane mówią o 18.000 średniej sprzedaży.

Dzienniki regionalne
W zasadzie, zgodnie z z zamierzeniami wydawcy, dziennik Polska powinienem uwzględnić w kategorii gazet ogólnopolskich. Ponieważ jednak opieram się na danych ZKDP, w których poszczególne tytuły projektu Polska uwzględnione są oddzielnie, omawiam projekt Polskapresse w tej kategorii. Zacznę jednak od przeszłości, bo tam tkwi geneza dziennika Polska.
Sprzedaż dzienników regionalnych spada systematycznie od lat. Podawałem już globalne wyniki sprzedaży luty 2008-2001 (919.269-1.267.753), ale jeśli to nie przemawia, posłużę się jeszcze innymi liczbami. Dziennik Zachodni w 1994 roku sprzedawał 188.947 egz. Dziś, po połączeniu z Trybuną Śląską – 88.464. Trybuna Śląska w 1994 roku sprzedawała – uwaga! – 199.943 egz. Dziś jej nie ma. Życie Warszawy w 1994 roku – 82.705. Dziś szybkim krokiem zmierza ku zamknięciu. Przyczyn tego stanu poszukam w kolejnym rozdziale, teraz dodam tylko, że ten trend dotyczy wszystkich dzienników regionalnych.
Rynek regionalny podzielony jest między dwóch wydawców: Mecom (do niego należą Media Regionalne) i Polskapresse. Projekt Polska miał być sposobem na odwrócenie trendu spadkowego. Z badań wynikało, że duża grupa czytelników gazet regionalnych to tzw. czytelnicy aspirujący. Nie kupią Gazety Wyborczej czy Rzeczpospolitej, bo szukają przede wszystkim informacji lokalnej, ale chcieliby w swoich dziennikach dostać więcej informacji z kraju, świata, gospodarki. Tak pomyślana była Polska. Wydawca chciał prześcignąć Wyborczą choćby o jeden egzemplarz i dziś już wie, że to mu się nie uda. Sprzedaż dzienników regionalnych włączony do projektu najpierw lekko wzrosła, potem spadła. Dziennik Zachodni sprzedał w lutym 88.465 egz, a w 2006 roku średnio 96.995, Dziennik Bałtycki: 52.121 w lutym 2008 i 56.986 w 2006, Dziennik Łódzki: 49.886 i 50.138. Tę wyliczankę można ciągnąć.
Jaka jest obecnie sytuacja Polski? W Warszawie działa droga redakcja, której praca nie przekłada się na wzrosty sprzedaży. W regionach projekt czytelników nie zauroczył, w dodatku rynek warszawski – z racji ogłoszeń strategiczny w takim projekcie – odrzucił Polskę. Sprzedaż w Warszawie wynosi 13.247 egz, na Mazowszu 2982 egz. Zreszta w Warszawie Polska ma największy problem. W regionach wizerunek gazet, choć nadwyrężony, ciągle opiera się na informacji regonalnej. W Warszawie – nie wiadomo. Jeśli Polska chciałaby konkurować z Gazetą Wyborczą, Dziennikiem czy Rzeczpospolitą, musiałaby – po pierwsze – zaoferować lepszy produkt, a na to nie ma sił i środków, po drugie – przekonać do tego produktu czylelników. Ci może i sięgnęliby po gazetę, gdyby oferowała jasny przekaz marketingowy. Jesteśmy gazetą taką a taką. Ale Polska unika jednoznacznych określników. Nie wystarczy nawet, gdy Polska będzie równie dobra jak Gazeta Wyborcza czy Dziennik, bo dlaczego czytelnik miałby zmieniać swoje nawyki? Wbrew opinii redaktorów Polski, wydanie warszawski jest najsłabsze, w dodatku jego słaby poziom jest bardziej wyeksponowany, bo jest porównywany z warszawskim wydaniem Wyborczej, Rzepy czy Dziennika.
Trend spadkowy nie ominął też dzienników należących do Mecomu i kilku dzienników należących do polskich wydawców (Dziennik Polski, Super Nowości). Nie będę już przytaczał kolejnych liczb, ale tam sytuacja wygląda równie źle. W dodatku jedynym pomysłem wydawnictwa są niekończące się oszczędności, które powodują spadek jakości produktu, który traci kolejnych czytelników, więc potrzebne są kolejne oszczędności… i tak dalej.

Tygodniki społeczno-polityczne
Polityka w lutym 2008 sprzedawała średnio 150.391 egz, w 2001 roku – 250.872. Newsweek 121.667 – 325.181, Wprost 109.834 – 222.161, Nie 75.831 – 267.434, Przegląd 25.610 – 59.369 (wyniki pozostałych tytułów podałem wcześniej). Newsweek i Wprost ocierają się o magiczną liczbę 100 sprzedaży i prawdopodobnie przekroczą ja w tym roku. Nie pomagają gadżety i kampanie reklamowe.

Analiza przyczyn obecnej sytuacji w poszczególnych segmentach prasy ogólnoinformacyjnej i próba odpowiedzina pytanie, co dalej – w części drugiej.

poniedziałek, 21 kwietnia 2008

Platforma, czyli PiS z ludzką twarzą

W kampanii wyborczej Platforma Obywatelska stawiała się w kontrze do Prawa i Sprawiedliwości. Wygrała, bo PiS prowadził nieudolną kampanię a Platforma podkreślała swoje liberalne poglądy, które wzbudziły zachwyt młodych wyborców. Stara to prawda, że liberalizm jest dobry w opozycji, rządzić z nim na ustach się nie da. Jeśli wyborcy mieli jakieś nadzieje względem partii Donalda Tuska, dotyczyły one spraw podatkowych, obyczajowych i sposobu uprawania polityki w ogóle. Co z tych nadziei zostało?

Podatki. Co prawda w ostatniej kampanii wyborczej PO – pomna nauczki z 2005 roku – nie eksponowała podatku liniowego, ale też utrzymywała wyborców w przekonaniu, że wcale się z tego pomysłu nie wycofała. Platforma jest partią liberalną, taki komunikat płynął w eter. Podatki będą niższe, państwa będzie mniej. I co? Wiceminister Gomułka rezygnuje, bo Tusk nie chce reformować finansów by nie podpaść, nie chce prywatyzacji służby zdrowia i odpłatności za wizyty. Podatek liniowy może będzie, może nie będzie, akcyza i podatki pośrednie pewnie w 2009 roku wzrosną. Będziemy, zrobimy, zreformujemy – jakby wciąż trwała kampania wyborcza. Brzmi znajomo? I owszem, dwa lata PiS-u upłynęły pod znakiem zapowiedzi, w takim mniej więcej tonacji: zwalczymy, poprawimy, odkryjemy, naprawimy.

Sprawy obyczajowe. No, tutaj wyborcy to się dali nabrać. Partia liberalna kojarzyła się im z liberalizmem nie tylko gospodarczym. A tu co? Okazało się w warstwie obyczajowej Platforma to PiS, tylko z w ładniejszym opakowaniu. Jarosław Gowin, przewodniczący powołanego przez Tuska zespołu ds. bioetyki ogłasza właśnie, że państwo powinno refundować zabiegi zapłodnienia in vitro tylko małżeństwom a parom nieformalnym i kobietom samotnym nie. Argumentacja? – Dziecko rozwija się naprawdę dobrze i harmonijne tylko wtedy, gdy ma ojca i matkę – twierdzi Gowin. – Nie chodzi o to, żeby mieć dziecko, tylko żeby tworzyć rodzinę. Dodał, że przytłaczająca większość patologii, łącznie z pedofilią, zdarza się w związkach nieformalnych. – Sprawcami nadużyć seksualnych na ogół są konkubenci – mówi. Wiadomo, lepsze naprane wiecznie małżeństwo, które ledwo dostrzega własne dzieci zapitymi oczami niż kochająca para nieformalna albo kobieta samotna. Bo ci pierwsi to rodzina, a ci drudzy wynaturzenie. Co by było, gdyby takich agrumentów użył rok temu któryś z nie do końca rozgrniętych przybocznych Kaczyńskiego albo i sam prezeso-prezydent? Media rozniosłyby go na strzępy, że taki zaściankowy i ciemny. Gowina zaściankowego i ciemnego jakoś trawimy.

Sposób uprawiania polityki. Nie ma co silić się na oryginalność, wystarczy taki opis:
* Dopiero się okaże, czy rząd będzie potrafił zrealizować wielkie słowa. Na razie w cenie jest dobry uśmiech, polonez na studniówce czy nieistniejąca autostrada wyznaczona gestem premiera. Nie było projektów ustaw.
* Premier czaruje publiczność sztuczkami jak David Copperfied.
* Rząd prowadził politykę typową dla końca kadencji - ostrożną, zachowawczą, niezrażającą żadnej z dużych grup społecznych.
Prawda, że trafne? Z tym że te wypowiedzi padły w 2006 roku były skierowane pod adresem rządu Marcinkiewicza. Mówi, kolejno: Chlebowski (PO), Szmajdziński (LiD) i Rokita (PO).
Tusk wyciągnął lekcję z historii premiera Marcinkiewicza. Uśmiech i kindersztuba wystarczą, by mieć poparcie wyborców. A jeśli walka idzie o prezydenturę 2010, to może dobrze będzie zrezygnować u szczytu popularności, dać się wykrawić Pawlakowi lub Komorowskiemu na premierostwie i bez wysiłku zdobyć tron? Ciekawa to strategia, interesująca, może skuteczna. Tylko co to ma wspólnego z rządzeniem krajem. Owszem, z walką o władzę jak najbardziej, ale z rządzeniem?
Jaka jest więc różnica między polityką wg. Kaczyńskiego a polityka wg Tuska. Umowna. Bardziej estetyczna i tyle, ale żeby różniła się co do meritum? Straciłem złudzenia, gdy Platforma ujawniła swoje plany wobec mediów publicznych.
A za rogiem czai się...

wtorek, 15 kwietnia 2008

Berlusconi, memento dla Tuska

Niech stos papierów wyprodukowanych przez doradców trafi do kosza, niech stratedzy polityczni wylecą za drzwi, niech PR-owcy nie dostaną pensji za ostatni miesiąc. Premierze Donaldzie Tusku – spójrz na Włochy, tam twoja przyszłość.

Oto wypacykowany, silikonowy dziadek z miliardami na koncie znów przekonał wyborców, by oddali mu rządy. Dochodzą słuchy, że 71-letni Berlusconi po wygranych wyborach nie będzie rządził samodzielnie, odda tekę premiera jakiemuś pomagierowi, sam zachowując wpływ. Jak to możliwe, że odchodzący kilka lat temu w atmosferze skandalu, ścigany przez prokuratorów i fiskusa magnat odzyskał wiarygodność w oczach wyborców? Zadaj sobie to pytanie, premierze Donaldzie.
Jeszcze rok-dwa nudy, gadania i nicnierobienia, a najbardziej bezpłciowy rząd od 1989 roku podzieli los Romano Prodiego. Zima i wiosna miłości mija, jeszcze lato jakoś wytrzymamy, ale jesienią możemy się porzygać, tyle słodu nie zniosą nawet najwytrwalsi fani telenoweli. Zatęsknimy za wyrazistymi politykami, za wizjami (nawet poronionymi), za konfliktem. W końcu czymś się trzeba emocjonować, o czymś rozmawiać u cioci na imieninach. O rządach Platformy? To jak ekscytować się rocznicową akademią.
A wiesz, premierze Donaldzie, kto tam czeka za drzwiami? Nie ma się co oszukiwać, ludzka pamięć krótka jest. Cztery lata rządów solidarnościowych wystarczyły, byśmy oddali władzę postkomunistom. Ile lat, miesięcy rządów Platformy wystarczy, by do władzy wrócił Kaczyński? Jeśli nie sam, to w postaci Zbigniewa Ziobry?
Podobno polityka to sztuka odczytywania znaków przyszłości. Włoski znak jest tak wyrazisty, że tylko PR-owiec może przekonywać, że znaczy co innego, niż znaczy. Piarowska postpolityka szybko się nudzi, bo nie daje efektów. Doskonale się sprawdza w czasach prosperity, gdy nadchodzi kryzys (ten zbliża się wielkimi krokami), ludzie chcą recept i działania. Włosi zwrócili uwagę na swoje chudnące portfele i wskazali na polityka, który zawsze mówi: wiem. My też mamy takiego, co zawsze wie, odpowiada na wszystkie pytania, prosto i zrozumiale. Czy naprawdę jedynym skutkiem rządów Platformy ma być powrót do władzy Pisów i Giertychów?
Premierze, spójrz na Włochy, tam twoja przyszłość.

środa, 9 kwietnia 2008

Antek, który ma wizję

Gdy znów usłyszałem o Antku Macierewiczu (środowy Dziennik napisał, że w drugim aneksie do raportu o likwidacji WSI oskarżył Wałęsę o stworzenie Układu), poszperałem w swoich archiwach. Znalazłem jego ulotkę wyborczą z ostatnich wyborów.
asa
asaasa
Oto polityk, który ma wizję.*[1]
Oto polityk, który potrafi przemawiać.*[2]
Oto polityk, który ma poczucie humoru.*[3]
Oto polityk, który dba o dobre stosunki z sąsiadami.*[4],
Oto polityk, który potrafi współpracować z mediami*[5].
Oto prawdziwy mąż stanu
Antoni Macierewicz.*[6]
Kraj go potrzebuje.
TY TEŻ.

1 Takimi wizjami zazwyczaj zajmują się wykwalifikowani specjaliści w obiektach zamkniętych. Czy to naprawdę lepsze niż bezideowość Tuska i cynizm lewicy.
2 Przy nowomowie Gosiewskiego, bełkotliwych wystąpieniach głowy państwa i gładkich słówkach platformersów, jego mowa jest jak Pan przykazał: tak-tak, nie-nie. Ble-ble.
3 Najlepsi kabareciarze swoje dowcipy opowiadają zupełnie poważnie, nie puszczając do publiczności oczka. Jak on.
4 Rosjanie powinni zapłacić mu w złocie, ropie, diamentach i co tam jeszcze mają tyle, ile sam waży. Żaden polityk nie zrobił tak szybko tak wiele, by wzmocnić ich służby specjalne, a własne osłabić.
5 Jego newsy uratowały niejedno wydanie gazety i serwisów informacyjnych TV. Jest niezwykle płodny, potrafi na poczekaniu wymyślić historię nadająca się na czołówkę.
6 Intelektualny i praktyczny symbol prawicy. Gawędziarz. Niestrudzony twórca tajnych aneksów o bardzo tajnych sprawach. Nielubiany na WSI. Zdiagnozowany kompleks Wałęsy. Oskarża go o zdradę, spiski, nieświeży oddech i słabe serce.
dsds
dsds
Dlaczego my nigdy nie czytamy małych literek?

środa, 2 kwietnia 2008

Bo światem rządzą pedały…

Potrafią w tajemnicy zredagować Traktat Lizboński i Karę Praw Podstawowych Unii Europejskiej, mogą zmieniać ustawy w kolejnych państwach, po kryjomu rządzą mediami, kreując nowe mody, niezgodne z wielowiekową tradycją. No i są tak skuteczni w swoim zajadłym antykatolicyzmie, że spychają wierzących na obrzeża kultury. Nie ma się co oszukiwać, pedały rządzą światem.

Kiedyś, gdy ludzie nie potrafili ogarnąć skomplikowanej rzeczywistości, sięgali po masonów i żydów i wszystko było prostsze. Wiadomo było, masoni wciskali swoich do rządów i chcieli tylko jednego – zniszczenia katolickiego kościoła. Żydy (taka forma była poprawna i powszechna) to złodzieje i kłamcy, wszystkie gospodarcze i polityczne nieszczęścia to ich sprawka. Z czasem tłumaczenie wszystkiego masonami stało się śmieszne, z żydami podobnie – trudno dziś znaleźć intelektualistę na poważnie dowodzącego tajnego spisku żydowskiego, choć jeszcze kilkadziesiąt lat temu takie teorie znajdowały posłuch na salonach.
Chciałoby się rzec, że zmądrzeliśmy, że spiski już nam niepotrzebnie do wyjaśniania świata. Ale nie. Jest grupa intelektualistów z ograniczoną percepcją, którzy bez tajemnych sił się nie obejdą. Argumentują zupełnie na poważnie, z pompą, piszą artykuły, występują w mediach, przeprowadzają dowody, wnioskowania, a wszystko, by ustrzec zdrową tkankę narodu od wpływu najsilniejszego lobby świata.

Piszę "pedał", bo tym właśnie słowem posługują się wyznawcy „pedalskiego lobby” w prywatnych rozmowach. Geja i homoseksualistę zostawiają dla publiczności, by nikt nie oskarżył ich o nietolerancję. Według nich, pedał może wszystko. Jest ponad demokrację. Wystarczy, że głośno wspomni o małżeństwach homoseksualnych, już parlamenty w te pędy uchwalają odpowiednie ustawy. Tacy niemieccy kolejarze muszą strajkować, zatrzymywać pociągi, narażać się na gniew społeczny, by dostać od tamtejszych kolei marną podwyżkę. A ci? Wystarczy, że na głos powiedzą, czego chcą. Zarządzane przez nich media aż ociekają od homoseksualnej propagandy, ludzie głupi, wiadomo, więc łykają wszystko, co przeczytają i zobaczą w telewizorach.
Pedały upodobały sobie ostatnio Polskę. Wysłały zwiad, dwóch amerykańskich homoseksualistów Brendana Faya i Toma Moultona, których zdjęcia wykorzystał poseł Kurski w orędziu prezydenta, łopatologicznie wyjaśniając, jakie wielkie mają chłopaki wpływy. Panowie przyjechali z opracowaną taktyką, wyłuszczył ją pan Semka w środowej Rzeczpospolitej. „Dziś panowie nie podnoszą jeszcze wprost postulatu legalizacji związków jednopłciowych w polskim prawie. Taką taktykę Lech Wałęsa nazywał kiedyś mądrością etapu – na jakim etapie zatem i kiedy goście z Nowego Jorku przyjadą do Polski ponownie, tym razem z wypisanymi na sztandarach hasłem legalizacji homomałżeństw nad Wisła” – pyta zafrapowany intelektualista. Bo że przyjadą, to pewne. I pewne jest, że Polacy będą musieli ulec. Jeszcze nikt nie oparł się ich sile. Jeśli spróbujemy, wylecimy z Unii, z ONZ, homokraje opodatkują nasz eksport, Polacy obywatele dostaną zakaz wjazdu. Będziemy izolowani, samotni i biedni. Generalnie – będziemy w d…
Chyba że ulegniemy, jak Hiszpanie. Wiadomo, to nie ich parlament zalegalizował związki homoseksualne, to nie Hiszpanie wybrali swoich posłów. To nie miało nic wspólnego z demokracją. To pedalskie lobby wymusiło na władzy akceptację nowego prawa. Pewnie, gdyby władza nie uległa, obaliliby króla.

Można by się śmiać z tej całej durnoty, gdyby nie fakt, że odbywa się ona na salonach, w blasku reflektorów. O homoseksualistach można powiedzieć wszystko co najgorsze, obarczyć ich odpowiedzialnością za całe zło świata, przypisać każde możliwe i niemożliwe niecne motywy. Wspominać o takiej oczywistości, że do legalizacji homozwiązków potrzeba ustawy parlamentarnej i podpisu prezydenta? A po co? Dodawać, że to społeczeństwo wybiera tych posłów i rzeczonego prezydenta, wiec póki ludziom ten pomysł się nie spodoba, to go się nie wprowadzi? A w jakim celu? Przypominać, że takie sprawy jak związki homoseksualne, aborcja czy eutanazja nie podlegają unijnym uregulowaniom? E… lepiej w orędziu do narodu dać poszaleć Kurskiemu.
Intelektualiści z ograniczoną percepcją nie ogarniają rzeczywistości, dlatego wymyślą spiski i lobby. Kiedyś żydowski, dziś pedalski. Pewnie kiedyś straszenie homoseksualistami będzie równie obciachowe, jak dziś straszenie żydami. Cóż z tego, skoro takie teorie nie znikną. Są wieczne, podobnie jak głupota.

czwartek, 27 marca 2008

Śmierdząca idea olimpizmu

Jeśli wynik napakowanego sterydami osobnika, o którym wiesz, że jest kobietą tylko dlatego, że na dole ekranu realizator wyświetlił dane wzbudza w tobie emocje; jeśli podniecają cię wyścigi, gdzie kierowcy pędzą siedemdziesiąt okrążeń w takiej samej kolejności; jeśli ekscytujesz się wynikiem meczu, który i tak pewnie został sprzedany – ten tekst nie jest dla ciebie.

Cała sprawa wynikła zupełnym przypadkiem. Gdyby nie zamieszki w Tybecie, gdyby nie trupy i uwaga, jaką poświęciły im światowe media, Międzynarodowy Komitet Olimpijski nigdy by się pewnie nie dowiedział, że Chińczycy łamią prawa człowieka (w wersji chińskiej nie prawa człowieka, tylko prawa Chińczyka, a to robi wielką różnicę). Teraz pół świata zastanawia się, co z tymi z igrzyskami w Pekinie. Zbojkotować? Nie, niemożliwe, jeszcze by się zdenerwowali i wprowadzili jakieś cła albo przestali robić z nami interesy. To może chociaż zbojkotować ceremonię otwarcia? Będzie gest, ichnia telewizja przygotuje się zawczasu i nie wspomni o tym ani słowem, nasi wyborcy docenią. I wilk syty, i owca cała. Działacze dodają: zachowujmy się, jakby sprawy nie było, igrzyska to nie sprawa polityki, tylko sportu.
Wszystkie strony – przeciwnicy bojkotu i zwolennicy, sportowcy, dziennikarze, politycy i kibice – do znudzenia powołują się na jeden argument: „bo ucierpi piękna idea olimpizmu”. Zbojkotujemy – ucierpi, przejdziemy nad sprawą Tybetu do porządku dziennego – ucierpi.

Ale co to jest ta „piękna idea olimpizmu”? Co to za idea, która, by pięknie kwitła, potrzebuje propagandowej hucpy najsilniejszego reżimu świata?

Nie ma się co powoływać na barona de Coubertin, on już dawno nie żyje. Żyją za to członkowie Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego, którzy przyznają igrzyska temu, kto lepiej napasie ich kawiorem podawanym przez długonogie pięknolice pokojówki w pięciogwiazdkowych hotelach (pokojówki oczywiście zostają z kawiorem). Potem przed kamerami opowiadają, jakiego to słusznego dokonali wyboru. Wiadomo, po dobrym kawiorze wybór może być tylko słuszny. W przypadku Pekinu przekonywali, że przyznanie Chinom igrzysk pomoże w respektowaniu przez ten kraj praw człowieka. Kto uwierzył, ręka w górę. Proszę przesłać zdjęcie, wkleimy w wikipedii przy haśle „naiwniak”, jako okaz wzorcowy. „Piękną ideę olimpizmu” odmierza się dziś dolarach (przy dzisiejszym kursie to może jednak lepiej w euro), dlatego Międzynarodowy Komitet Olimpijski kultywuje ją w Chinach, ale w Afryce już nie. Tamtejsi bonzowie mają problem ze ściągnięciem kawioru.

„Piękna idea olimpizmu” zdechłaby, gdyby nie kreatywność farmaceutów. Co by to były za igrzyska bez rekordów, rekordy muszą być, bo tego chcą otłuszczeni kibice przez telewizorami. Słyszymy więc o „przekraczaniu kolejnych barier organizmu ludzkiego” (taki cytat zasunął kiedyś komentator w polskim telewizorze). Chłopcy i dziewczęta będą biegać w minutę, potem pół, w końcu ze śmigiełkiem w tyłku i dodatkowym kompletem mięśni gładkich polecą w 10 sekund, ale to pewnie też nie będzie doping. 100 metrów w sześć sekund? A czemu nie, dlaczego nie zaufać kreatywności chemików? Choć w oficjalnej wykładni MKOl będzie to „zwycięstwo ludzkiego organizmu”. Mogłoby się, oj mogło, część z tych setek milionów dolarów za prawa do transmisji przeznaczyć na sieć laboratoriów, na cotygodniowe standardowe kontrole sportowców, mogłoby się, gdyby się chciało, zawalczyć z dopingiem. Ale MKOl rozumie was, drodzy kibice, lepiej, niż wy sami. Rozumie, że przestałyby wam się podobać zawody bez kolejnych rekordów, nie chcielibyście ich oglądać aż w takiej masie, nie zostawilibyście tylko miliardów oczosekund na spotach reklamowych, za które ogłoszeniodawcy płacą fortuny.

„Piękna idea olimpizmu” miałaby też problemy, gdyby rządy nie pokazałyby sportowcom wielkiej, pękatej od stuzłotówek (czy jakiej tam innej waluty) marchewy. Drogi profesorze, górniku, nauczycielu, co ty wiesz o wcześniejszej emeryturze? Ona należy się medaliście olimpijskiemu, bo tego wymaga „piękna idea olimpizmu”. Płacimy dożywotnią pensję ludziom, których jedyną zasługą jest to, że obrośli mięśniami we właściwych miejscach i właściwych proporcjach. Nasi bohaterowie. Takim bohaterom nawet w sądzie należy się specjalne traktowanie (patrz: wypadek panny Otylii). Sportowcy mieliby zbojkotować Pekin? A dlaczego? To nieracjonalne, tu idzie o ich kasę i sławę (czyli kasę w przyszłości).

Ale na nic by się zdali wszyscy sportowcy świata i pięć Międzynarodowych Komitetów Olimpijskich, gdyby nie my, mężczyźni. Kobiety widzą więcej, więcej wiedzą, one – poza wyjątkami – na kibicowanie „pięknej idei olimpizmu” nie dały się złapać. One wiedzą, że sport rozum odbiera. Widzą swoich chłopów, jak jednego dnia psioczą, że sędziowie skurwysyny, piłkarze sprzedawczyki, PZPN złodzieje, a drugiego dostają palpitacji przez telewizorem, kibicując tym samym piłkarzom sprzedawczykom, sędziowanym przez tych samych sędziów skurwysynów, grających pod egidą tego samego Listkiewicza-złodzieja. Za kilka miesięcy będą się ekscytowali, który pan wyżej skoczy, która pani szybciej pobiegnie. A gdy ktoś im wspomni o dopingu rzucą: wszyscy biorą, więc wszyscy mają takie same szanse. A o Tybecie: ty mi teraz dupy nie zawracaj.

Naprawdę podoba się wam „Piękna idea olimpizmu”? Kolejna oczywistość, nad którą nie zastanawiamy się, bo po to właśnie są oczywistości, aby nie trzeba było myśleć po próżnicy. Od wielu lat nie ma nic wspólnego z ideami barona de Coubertina. Czy naprawdę jest ważniejsza niż śmierć demonstrantów w Tybecie, ich prawo do wyrażania własnych opinii i bycia obywatelem we własnym państwie?
Nie oczekuję od rządów, sportowców, a tym bardziej MKOl, żadnych gestów. Ich pociąga „piękna idea olimpizmu” w obecnej formie, ja w takich wynaturzeniach się nie lubuję. Dlatego po prostu nie dam im zarobić. Nie obejrzę transmisji, nie obejrzę reklam, będzie ileś tam oczosekund mniej. Jeśli takich brakujących oczosekund będą miliardy, Tybetańczykom pewnie to nie pomoże, ale jestem pewien, że MKOl następnym razem trzy razy się zastanowi, zanim da olimpiadę kolejnemu reżimowi. Na przykład Rosji.

środa, 12 marca 2008

Dupa nie biznesmen

Tyle wielkich i pięknych słów padło o strategicznych zdolnościach Jarosława Kaczyńskiego, że kwestionowanie tego faktu to jak podważanie roli Dmowskiego przy odzyskaniu niepodległości. Wybitnym politykiem Jarosław jest i basta. W ramach tego aksjomatu szukają publicyści sposobu na wyjaśnienie ostatnich posunięć braci (o drugim nie od dziś wiadomo, że jest tylko przystawką). Co z tym orderem dla Michnika? Nie, nieudolności prezydentowi (a za nim Jarosławowi) zarzucać nie wypada, trzeba dopatrywać się racjonalności. Rasowy polityk wiedziałby, co zrobić. Zaprosić Michnika na obchody Marca'68, dać mu order, wszystko ogłosić przed uroczystością i niech on się martwi, czy przyjąć, czy nie, czy stawić się w Pałacu, czy zbojkotować. Prezydent Łaskwy, Przebaczający, Doceniający Zasługi - słupki sondaży poszybowałyby w górę, wizerunek by się ocieplił, gest prezydenta znalazłby uznanie w oczach części przynajmniej wykształciuchów. Ale prezydent Michnika nie zaprosił, orderu nie dał, a jego urzędnicy nie za bardzo potrafią coś z sensem na ten temat powiedzieć.
A co z wypowiedzią Jarosława o internautach? Jeździ po nich jak po łysej kobyle, że piwo żłopią przed ekranem, panienki oglądają (kobiety też?) i tyle wiedzą o świecie, ile wyczytają w tych swoich komputerkach (swoją drogą to już standard, że Dziennik robi duży materiał z pierwszej strony bez zająknięcia się, że to nie ich news, tylko Wyborczej). Nawet Ludwik Dorn, w ramach wbijania szpili byłym koleżkom przyznał, że sam czasami siedzi przez ekranem i przegląda You Tube. O co więc temu Jarosławowi chodzi? Niby chce pozyskać inteligencję i młodych, a obraża ich i zniechęca.
Można by spekulować, że te działania są przemyślane, że Kaczyńscy szukają swojego miejsca na scenie. Przegrana w wyborach spadła na nich niczym grom z jasnego nieba, przygotowywali się na osiem lat rządów, skończyło się na niecałych dwóch latach. Ponieważ poparcie dla Platformy niedługo osiągnie wartość zbliżoną do wyników PZPR-u za komuny, postanowili zagospodarować wszystkie możliwe nisze po prawej stronie. A w tych niszach zajadli antymichnikowcy pospołu z wyznawcami ojca Rydzyka psy wieszają na tym intenecie, że obsceniczny, antykościelny i libertyński. Spodobała im się pewnie ta wypowiedź.
Ale zaraz, przecież Kaczyńscy chcą odzyskać władzę! Może więc liczą na to, że uśpiony Tuskiem elektorat w następnych wyborach nie pójdzie głosować, wtedy, jak w 2005 roku, o wyniku zdecydują właśnie prawicowe nisze?
Można by wymyślać kolejne tłumaczenia, mniej lub bardziej spójne, ale czasami najprostsze okazuje się najtrafniejsze. Kaczyńscy to po prostu kiepscy politycy na obecne czasy. Może dobry z nich rewolucjoniści, gdy rządzą ogniem i mieczem, ale ich nieudolność w czasach (s)pokoju razi w oczy. Nie rozumieją, co się dzieje, bo zatrzymali się dwadzieścia, trzydzieści lat temu. Załapali się na Aferę Rywina i afery SLD, na fali rozgoryczenia doszli do władzy i tyle ich pomysłu na rzeczywistość. Nie rozumieją marketingu politycznego, nie rozumieją procesów społecznych, polityki międzynarodowej, nie rozumieją nawet, że Polacy 15 lat temu i obecnie to zupełnie inni ludzie. O takich jak oni mówi się że to dupa nie biznemen. Ot, chciałby, ale nie potrafi.

poniedziałek, 3 marca 2008

Złodzieje patriotyzmu

(na marginesie konferencji intelektualistów popierających PiS)

Język polityki jest wszystkożerny. Połknie każde słowo, przetrawi, wypluje i nada nowe znaczenie. Ale już nie tak jasne, jak wcześniej. On wypluwa śmierdzącą breję. I dobrze, właśnie o to chodzi, by nikt nie chciał tam grzebać.
Nie potrafimy się przed tym językiem bronić. Albo go przejmujemy i o świecie, pracy, szkole, urzędach mówimy i myślimy w kategoriach polityki, albo się wycofujemy, nie chcąc babrać się w odchodach.

Politycy zabrali nam patriotyzm. Niczym Hitler Austrię aanektowali go w światłach jupiterów i bez naszego sprzeciwu. Teraz muszę się dobrze zastanowić, zanim na pytanie: jesteś patriotą, odpowiem pozytywnie. Bo jeśli jestem, to JAKIM? To "jakim" jest najważniejsze. Bo mogę być naszym - PiS-owskim, albo naszym - lewicowym. Albo liberalnym, rydzykowym... Jeśli myślałem o patriotyzmie w innych kategoriach - błąd. Inne znaczenia tego słowa w przestrzeni publicznej nie istnieją.

Gdy grabarze przysypują trumnę z ciałem kolejnego polskiego żołnierza zabitego w Iraku czy Afganistanie, z ust wojskowych oficjeli i kapelanów płyną wielkie słowa o życiu oddanym za ojczyznę i patriotyzmie. "Żołnierz nigdy nie umiera, żołnierz oddaje życie, jeśli jest taka potrzeba, takie wyzwanie, takie poświęcenie" - słyszą żony, matki, ojcowie. Zgłupieliśmy nad tymi grobami i nie pytamy: jaki interes ojczyzny, jakie poświęcenie? Toż to tylko interes polityczny, owszem, może i dobry, ale co to ma wspólnego z ojczyzną?

Patriotyzm polityków to pompa. To Tradycja, obowiązkowo przez duże T, poprzedzona "poszanowaniem", cokolwiek by to miało znaczyć. To wspólnota narodowa, bo Naród to wartość, mityczna i niedefiniowalna. Specjalnie niedefiniowalna, bo definicje są jasne, a my jasności nie lubimy. To interes narodowy. Zastanawialiście się, dlaczego politycy nie mówią we własnym imieniu, tylko ojczyzny? Właśnie o ten interes idzie. Dzięki tej prostej sztuczce interes narodowy = ICH interes.

Trudno być patriotą we własnym kraju. Na emigracji prościej, bo jest za czym tęsknić. Za miejscem, ludźmi (ale nie narodem, tylko konkretnymi, bo nasze środowisko składa się z jednostek, nie narodów). Za krajobrazem, pogodą, językiem, który więcej mówi o mnie, niż ja potrafię w nim powiedzieć. Ta tęsknota jest niekiedy przejmująca, utrudnia życie, czasami niszczy. Jest pierwotna. Patriotyczna, bez dodatkowych, politycznych znaczeń.

We własnym kraju partyjni intelektualiści na kongresach organizowanych za państwowe pieniądze (państwowe, bo to państwo daje partiom, a nie partie państwu) dyskutują, jak nam ten przetrawiony, śmierdzący polityką patriotyzm wcisnąć do łba. - Trwa rozmontowywanie narodu i budowa europejskiej wspólnoty - ogłaszają. Diagnoza słuszna, bo naród rzeczywiście w części rozmontowany, dobrobyt Europy buduje w fabrykach Irlandii czy Anglii.
Ale im nie o to chodzi. Im naród rozlatuje się w oczach, bo nie chce się puszyć przy dziewiętnastowiecznych przyśpiewkach i za nic nie chce przyjąć, że to, co kiedyś, z zasady lepsze niż to, co teraz. W ogóle jakoś naród nie za bardzo przyswaja sobie te wszystkie kwantyfikatory ogólne - zawsze, wszyscy, każdy - i woli myśleć szczegółowo, o sobie. Nie dlatego, że mądry, tylko dlatego, że lewicowo-liberalna hołota mózg mu wyprała.

Trzeba więc do tego mózgu nakłaść jeszcze raz. Były wiceminister edukacji Andrzej Waśko na kongresie intelektualistów partyjnych PiS: Młodzi z jednej strony są oderwani od historii i polskiej tradycji kulturowej. Z drugiej mają poczucie, że żyją na peryferiach kultury światowej. Brak punktu odniesienia powoduje zagubienie i podatność na manipulację.
Nie macie, młodzi, punktu odniesienia? To przeczytajcie "Rozmowę w Katedrze" Llosy przez pryzmat Reja i Mickiewicza. Punkt odniesienia rozpłynie się w niebycie, a i punkt widzenia się zmieni. Poczujecie prawdziwy patriotyzm. Cóż z tego, że peruwiański.

Dodaje Krasnodębski: Kolejne nasze wielke zadanie to wychować studentów w taki sposób, aby byli odporni na intelektualne mody.
No przecież byli odporni! Modne było głosować za szeryfami, a oni wybrali amerykańskiego Kaczora Donalda. To się dopiero nazywa iść pod prąd.

Moja sześcioletnia córka, gdy słyszy o meczach Polaków, wyciąga wyciętą z papieru, własnoręcznie pomalowaną biało-czerwona flagę i śpiewa: Polska, Białoczerwoni, Polska...". Kiedyś się dowie, że ci piłkarze to rozkapryszone lenie, a meczami się handluje. I tyle zostanie z jej patriotyzmu Kaczyńskich, Krasnodębskich i Legutków. Zostanie jej miejsce, gdzie się urodziła, ludzie i język.
Mam nadzieję, że to będzie moja wina.

piątek, 29 lutego 2008

Ile pan zapłacił, panie Wyszkowski?

Czwartek, 28 lutego, 2008. Około godz. 23. Kończy się program kaznodziei Pospieszalskiego, w którym przekonuje, że nie warto rozmawiać, bo on i tak swoje wie. Pospieszalski żegna się z widzami, po czym dodaje, że za chwilę wyemituje jeszcze jeden materiał, który "kończy sprawę sprzed dwóch i pół roku". Po czym na ekranie pojawia sie Krzysztof Wyszkowski, który z kartki odczytuje oświadczenie, że przeprasza Lecha Wałęsę, bo go nieładnie pomówił. Nie przeprasza dlatego, że ma taka potrzebę, tylko realizuje wyrok Sąd, który takie przeprosiny opublikować w telewizorach nakazał.
Wszystko byłoby w cacy, gdyby nie jeden szczegół, który nie daje mi spokoju. Przeprosiny były tak wyemitowane, że widzowie mogli odnieść wrażenie, że to cześć programu. Napisy końcowe wyemitowano po oświadczeniu Wyszkowskiego, reklamy również. A za takie rzeczy się płaci. Zresztą sąd nakazał chyba Wyszkowskiemu, by przeprosiny opublikował na własny koszt.

Pytanie brzmi: czy Wyszkowski zapłacił TVP za wykorzystanie czasu antenowego? Jeśli zapłacił, to ile? Według którego cennika? Z jakim upustem? Czy może ktoś w TVP uznał, że za takie rzeczy akurat Krzysztof Wyszkowski, swój chłop w całym sensie tego słowa (prawicowy wałęsożerca), płacić nie musi, a kaznodzieja Pospieszalski z dobrego serca użyczył mu swojego programu?
Zna ktoś odpowiedź?

czwartek, 28 lutego 2008

Medialne kłamstwo Jarosława K.

Powtarzane na okrągło kłamstwo szybko staje się prawdą. Metoda praktykowana od lat, w rękach braci Kaczyńskich została doprowadzona do perfekcji. Odkąd dawna czytam, słyszę i oglądam polityków Prawa i Sprawiedliwości (i część dziennikarzy) przekonujących, że gdyby nie gdyby atak mediów i tytaniczna, acz krecia robota właścicieli gazet, stacji radiowych i telewizji, już dawno żylibyśmy w doskonałej VI RP. To media przyprawiły Kaczorom gębę populistów i radykałów, to one zwalczały ich tak zajadle, że zrobiły ludziom wodę z mózgu.

Aż dziw bierze, że nikt do tej pory nie powiedział: sprawdzam.

Zróbmy prosta analizę. Porównajmy zasięg czytelnictwa, słuchalność i oglądalność mediów, które miałyby zwalczać braci Kaczyńskich i tych, które mniej lub bardziej jawnie za poprzednich rządów popierały budowę IV RP. Weźmy pod uwagę te, które zajmują sie polityką. (Posłużyłem się wynikami z 2007 roku, w wykazie nie ma tygodników Niedziela i Nie, bo nie są ujęte w Polskich Badaniach Czytelnictwa).

Media prokaczyńskie:
Rzeczpospolita. Wiadomo. Czytelnictwo ogólnopolskie 5,13 procent;
Fakt. Za rządów Kaczorów stał za nimi murem, teraz mizdrzy sie do Tuska. Zawsze będzie uśmiechał się do władzy. Nie ma w tym nic dziwnego, bo taka technologia produkcji tej bulwarówki. Czytelnictwo ogólnopolskie 17,67;
Dziennik - elastyczny do granic. Gdy rządził PiS, ogłaszał koniec Polski Michnika i Kiszczaka. Teraz, jeszcze półgębkiem, ogłasza koniec Kaczora. Czytelnictwo ogólnopolskie 6,99
Telewizja Polska. Co prawda w ostatnim wywiadzie dla Newsweeka Jarosław K. sugeruje, że TVP nigdy nie popierała PiS-u, ale nie pierwszy to raz, gdy można go podejrzewać o brak kontaktu z rzeczywistością. Program 1 - oglądalność 25,2 procent, Program 2 - 16,4; TVP Info - 4,7; TV Polonia - 0,7.
Polskie Radio. Tropiciele złogów i wielbiciele poranków z premierem i Ziobrą. Jedynka - 13 procent słuchalności; Trójka - 5,9;
Radio Maryja. Bez komentarza. Słuchalność - 2,1 procent.
Wprost. Po dwóch latach kursu na IV RP czeka go skręt. Tusk pogonił ich, gdy chcieli mu przyznać tytuł Człowieka Roku, ale wszystko się może zdarzyć - 10,87 procent czytelnictwa.

Media antykaczyńskie:
Gazeta Wyborcza. Wiadomo. Czytelnictwo ogólnopolskie 19,08.
Newsweek. Od czasu, gdy ogłosił że "Kaczyński jak Putin", dla PiS-u wróg publiczny numer 3 (po Wyborczej i TVN). Czytelnictwo 10,98
Polityka. Tę trudno podejrzewać o głaskanie prawicowych radykałów, więc oczywiście musi być w antypisowskim spisku. Czytelnictwo ogólnopolskie 8,03.
Angora. Co prawda to tygodnik przedruków, ale nabijał się się z Kaczorów bez opamiętania. Poza tym sprzedaje prawie 300 tysięcy. Czytelnictwo ogólnopolskie 9,78
Przekrój. Anty bez dwóch zdań. Czytelnictwo ogólnopolskie 4,31
Forum. Podobnie jak Angora, tygodnik przedruków, z tym że zagranicznych. Czytelnictwo ogólnopolskie 1,76
TVN i TVN24. Jak głosi wszem i wobec prezes K., centrum układu. TVN 15,7 procent oglądalności, TVN24 - 2,8
RMF FM. Z wywiadu Kaczyńskiego dla Newsweeka: "Niemieckie media w Polsce. Tak to określam". Słuchalność - 22,3 procent.
TOK FM. Siedlisko lewactwa i homopropagandy. Słuchalność (ponadregionalna) - 1 procent.

Celowo pominąłem w tym zestawieniu Super Express, dziennik Polska (wystartował kilka dni przed wyborami), Polsat i Radio Zet, bo ich nastawienie polityczne jest dla mnie zupełnie niejasne. Co prawda Polsat zasłynął posunięciem (z pracy) Lisa, ale jedna jaskółka antykaczorami nie czyni.

I jak ten rachunek wygląda? Dodajmy zasięgi.
Za Kaczorami - 108,66
Przeciw 95,74

Puenty nie będzie, bo nie mam potrzeby dyskutować z liczbami.

wtorek, 26 lutego 2008

Bojkot Pekinu: stare metody w nowych czasach

Gdy polscy politycy podpisali się pod apelem organizacji World Solidarity, wzywającym do bojkotu olimpiady w Pekinie, przez media przetoczyła się krótka, acz intensywna dyskusja: czy polscy sportowcy powinni wystartować na olimpiadzie w Pekinie. Wiadomo, komunistyczne Chiny za nic mają przestrzeganie praw człowieka a olimpiadę rozgrywają propagandowo. Nie powinniśmy więc w niej uczestniczyć, by nie firmować tych działań.

Wiara w siłę apeli i politycznych decyzji jest zaiste wielka. I zupełnie niedzisiejsza. Co prawda bardzo podoba mi się myśl, by pozbawić sportowców możliwości przetestowania w praktyce działania najnowszych specyfików farmakologicznych, nie wierzę bowiem w coś, co ładnie nazwano „sportową rywalizacją”, a co jest tylko rywalizacją dopingową, ale takie apele, jak ten Word Solidarity, nic nie dadzą. Nawet jeśli jakiś kraj zdecyduje się na bojkot, będzie to gest zupełnie bez znaczenia. Olimpiada się odbędzie, miliardy ludzi ją obejrzą, media będą ją relacjonowały w szczegółach, telewizje transmitujące zawody zarobią miliardy, a Międzynarodowy Komitet Olimpijski odtrąbi sukces.

Nie ma więc nadziei? MKOl może zrobić olimpiadą co chce, a my możemy tylko oglądać z zainteresowaniem mniejszym lub większym? Może przyznać igrzyska Chavezovi, jeśli będzie miał taką ochotę i Iranowi, jeśli uzna to za zyskowne?
Ależ nie. Trzeba tylko wystrzegać się pustych gestów i zauważyć siłę tam, gdzie ona drzemie.

Jedynie pieniądze zmuszą MKOl do respektu. Kto je trzyma? Publiczność. Sponsorzy płacą MKOl, bo ludzie widzą w telewizorach ich loga. Telewizje płacą MKOl, bo klienci chcą umieszczać reklamy przy transmisjach. Reklamodawcy płacą telewizjom, bo widzowie oglądają spoty. Prosty mechanizm. Kto go może przerwać? Właśnie publiczność. Wystarczy, że odwróci się placami do ekranu i pieniędzy nie ma, bo telewizje rozliczają koszt dotarcia do widza. Jeśli zamiast przykładowych trzech miliardów, otwarcie i zamknięcie olimpiady obejrzy jeden, podobnie z zawodami, cała misterna kalkulacja wywróci się do góry nogami. Żadna telewizja nie zapłaci tyle za prawa do transmitowania następnych igrzysk, sponsorzy podobnie. MKOl zrobi wszystko, by sobie na taki bojkot publiczności nie pozwolić.

Dobrze, ale jak przekonać publiczność?
W sieci.
To tam jest opinia publiczna. W społecznościach, na forach, na blogach. W dodatku jest bardzo wpływowa, bo ma potrzebę wyrażania swoich opinii.
Jeśli kilkaset milionów internautów sieć zbojkotuje Pekin, to tak jakby tej olimpiady nie było. Czego sobie i Państwu życzę.

środa, 20 lutego 2008

Gdybym był lewicowcem

Drogie garnitury i technokratyczna pewność siebie nie zatrzymają katastrofy. Lewica w rozsypce, zjadająca własny ogon, powoli zbiera się do kolejnej debaty programowej. Po klęsce prawicowej utopii, w opozycji do bezideowego rządu Platformy, znów rozgląda się, czym by tu zachwycić społeczeństwo. Ale gdy tylko ustami Olejniczaka czy Szmajdzińskiego chlapnie coś o lewicowych ideałach, już pozostali gracze sceny politycznej boki zrywają a publiczność patrzy ze zdziwieniem, zadając pod nosem pytanie: a skąd ten chłopczyk? Jeszcze tylko Marek Borowski próbuje coś z tej liberalno-kapitalistyczno-lewicowej mieszanki sklecić, ale i on pada, gdy zanurzy się szczegółach.
Zapętliła się nam ta lewica. Zauroczyła Blairem i Schroederem nawet nie zauważając, że im lewicowa łatka służyła jedynie do oznaczenia obozu. Przyjęła za pewnik to, co liberałowie i konserwatyści powtarzają o zwycięstwie kapitalizmu, o końcu historii, nawet nie próbując zweryfikować tych opinii. Dała sobie wmówić, że tylko ona taka straszna, ze Stalinem-mordercą na koncie, i boi się głośno przypomnieć, że faszyści czy nacjonalizmy wojny bałkańskiej to nie jej robota, a tych z prawej strony.A przecież nie po wiek wieków prawica będzie rządzić w Polsce.
Wyborcom kiedyś się znudzi wybór między hard a soft prawicą. Rozejrzą się, z nadzieją wypatrując polityków mających coś do zaoferowania. Co wypatrzą? Jak na razie, wielkie G. Stara Lewica do naprawy zabiera się tak, jak potrafi. A że nie potrafi, zamawia u profesora Reykowskiego opracowanie dotyczące swojej sytuacji i perspektyw. (Zamienne, że wśród osób, których opinie posłużyły profesorowi do przygotowania tego dokumentu są Celiński, Nikolski i Wiatr, a nie ma Olejniczaka. Za młody? Za głupi? Czy już się nie liczy?)
Co może świeżego i mądrego powiedzieć Stara Lewica o sobie? Może odkryć, że powodem klęski z 2005 roku, gdy poparcie dla SLD spadło z 41 procent w 2001 roku do 11, były (proszę się nie śmiać, wymieniam za raportem, z zachowaniem kolejności):
* polityka odbierana jako antysocjalna;
* brak twardej linii w stosunkach Państwo-Kościół,
* utracenie kontaktu z organizacjami społecznymi;
* brak symbolicznego chociażby osiągnięcia, które przyczyniłoby się do poprawy sytuacji warstw upośledzonych;
* zaangażowanie Polski w wojnę na Bliskim Wschodzie;
* zapaść w służbie zdrowia;
* zła komunikacja ze społeczeństwem.
A może jakieś słówko o aferze Rywina, Starachowicach, nepotyzmie, łapówkarstwie, korupcji? Nic. Na koniec tylko dwa zdania: „Komisje Sejmowe i działalność prokuratury doprowadziły do powstania obrazu SLD jako partii skorumpowanych karierowiczów. Jest zresztą dość wiele faktów przemawiających za tezą, że część kadry tej partii potraktowała jej zwycięstwo wyborcze jako okazję do osobistego dorobienia się legalnymi, półlegalnymi czy nielegalnymi środkami”.
Tyle stara lewica rozumie z tego, co się stało. Niewiele. Co na przyszłość? Raport odpowiada: oczywiście trzeba mieć dobry program. Jaki? No… Dobry. Reykowski nazywa toto Projektem dla Polski. I znów, jak za starych czasów, program to zupełnie pusty (cytuje za Reykowskim):
* tworzenie warunków dla przyspieszenia cywilizacyjnego postępu i modernizacji kraju;
* rozwinięcie programu zwalczania ubóstwa i różnych form upośledzenia społecznego;
* wspomaganie rozwoju społeczeństwa obywatelskiego.
I tak dalej w tym (złym) guście.
Zostawmy starych. Raport wspomina jeszcze, że tylko na bazie istniejących struktur powstać może Nowa Lewica. Z czego wnioskować należy, że ta Nowa całkiem Stara ma być, jedynie ubrana w nowe szatki. Zajmijmy się Nową. Ta nie potrzebuje programu, potrzebuje idei. A one istnieją, wędrują po świecie, pęczniejąc i nabierając znaczenia.
Gdybym był lewicowcem, zastanowiłbym się, jak je zagospodarować.

Precz z postpolityką
Prezydent Francji ugania się publicznie za spódniczką (niczego sobie, owszem, ale to tylko dziewczyna od noszenia ciuszków), a były premier Włoch wygładza zmarszczki u chirurga plastycznego, by przekonać wyborców-kobiety i zaspokoić własną próżność. Prezydenci, premierzy, kanclerze siedzą na słupkach sondaży, analizując każde słowo, każdy ruch, swój i przeciwników. Te nic nie znaczące gesty w ich oczach przekładają się na procenty, bo kampania wyborcza rozpoczyna się już chwilę wyborach. Think tanki tworzą kilometry zdań, których nikt nie czyta, dziennikarze najchętniej polemizują sami ze sobą a wyborcy wybierają między mniejszym złem a większym, bo są przywiązani do myśli, że jednak coś od nich zależy. A że po wyborach będzie, jak było? Cóż, nadzieja naszą matką jest.
To właśnie postpolityka. Świat, w którym lewica i prawica nie prowadzi wielkich sporów ideologicznych, bo nie ma się o co spierać. Skoro komuniści przegrali a kapitaliści górą, musimy się tylko dobrze w tym kapitalizmie urządzić. Spierajmy się jedynie o to, jak to zrobić lepiej.
Gdzie tu miejsce dla lewicy? Ano właśnie w negacji tego stanu. Nie ma się co łudzić, że postpolityka będzie wieczna. Albo zewnętrzne zagrożenia zmuszą Zachód do przewartościowania politycznych celów i sposobu uprawiania polityki w ogóle, albo niewydolna postpolityka, zajmująca się samą sobą a nie problemami społecznymi zatnie się, doprowadzając do napięć, które przenicują społeczeństwo bardziej, niż rewolucja lat 60.
Odpowiedzi na postpolitykę pojawiały się już po prawej stronie, w Polsce w postaci braci Kaczyńskich. Jednak z racji tego, że sprowadzają się one do hasła „powrotu do wartości” (czytaj: tradycji i przeszłości) nie stanowią odpowiedzi na aktualne wyzwanie, jedynie są ucieczką przed nimi.
Warto więc się przyjrzeć z bliska takim miejscom jak Porto Alegre, gdzie budżet miejski uchwalany jest przy współudziale społeczności lokalnych. Może antidotum na postpolitykę jest demokracja uczestnicząca, gdzie ważniejszy dla społeczności lokalnych jest wpływ bezpośredni niż przedstawicielski?

Globalizacja tak, turbokapitalizm nie
To hasło antyglobalistów. Stara Lewica ich nie lubi. Śmierdzą anarchizmem, komunizmem i brudnymi koszulkami z Che Guevarą. Podejrzewa ich, całkiem niesłusznie, o niechęć do globalizacji w ogóle. Nie zauważając, że ta zbieranina młodych buntowników w globalnej sieci czuje się jak ryba w wodzie.
Twórca terminu „turbokapitalizm”, amerykański ekonomista Edward Luttwak twierdził, że ostatnie dwie dekady zmieniły gospodarkę światowa tak bardzo, że stare pojęcia nie opisują już stanu rzeczy. Zamiast kontrolowanego przez państwo kapitalizmu mamy zderegulowaną, zliberalizowaną i sprywatyzowaną gospodarkę. W tym turbokapitalizmie krąg beneficjentów jest ograniczony, a bogactwo nie zależy już od własnej przedsiębiorczości, kwalifikacji i pracowitości, a ekonomicznej ruletki, gdzie o wygranej bądź przegranej decydują czynniki, na które nie mamy wpływu. Luttwak pisał, że „turbokapitalizm ma wiele wspólnego z sowiecką wersją komunizmu” – wydajność jest fetyszem a recepty są dla wszystkich jednakowe, ignorują różnice cywilizacyjne, kulturowe i społeczne.
W tym prostym haśle antyglobaliści uchwycili cały zestaw zastrzeżeń do współczesnego, dogmatyczno-liberalnego kapitalizmu i określili program dla Nowej Lewicy.
Nikt racjonalnie myślący nie zaneguje liberalnej gospodarki, bo nie potrafi przedstawić sensowej alternatywy. Co nie znaczy, że taką gospodarkę mamy przyjąć z całym dobrodziejstwem inwentarza, godząc się z jej ułomnościami i wynaturzeniami. Globalny system gospodarczy doszedł do miejsca, w którym wielkie korporacje finansowe mają większy wpływ na procesy gospodarcze, niż rządy. Godzić się z tym stanem rzeczy, to godzić się na ograniczenie demokracji, bo ta, ze swojej natury, dobrze się ma w państwie, nie korporacji.

Lider z ludu, nie ze sklepu Hugo Bossa
Nie, nie chodzi o to, by przywódcy lewicy, wzorem prezydentów południowoamerykańskich, unikali dobrze skrojonych garniturów. Chodzi o pewną nić kulturowego zrozumienia z własnym elektoratem. Co by o Kaczyńskich nie mówić, nadawali na tej samej mentalnej fali, co ich wyborcy. Język, choć ordynarny, był wspólny. Język polskiej lewicy to ten, którym przemawia we wspomnianym wyżej raporcie Reykowskiego - nowomowa. Lewicy potrzeba charyzmatycznych przywódców, bo tylko tacy są słuchani. Zamiast nich mamy technokratów, rozprawiających o problemach społecznych w kategoriach domykającego się, lub nie, budżetu. I – nolens volens – wśród starej lewicy takich postaci nie ma. Oni już dawno utracili kontakt z rzeczywistością a zwykłego człowieka nie poznaliby nawet gdyby wstawić im go do salonu i posadzić w ich ulubionym fotelu. Podejrzewaliby, że to ktoś ze służb albo przebrany dziennikarz. Miejsce dla towarzystwa spod znaku Janika, Szmajdzińskiego, Oleksego, Dyducha, Nikolskiego czy Łubackiej jest w komfortowo urządzonym rezerwacie, niech się pięknie nazywa Fundacją, gdzie będą w spokoju, odizolowani, kultywować politykę na swój obraz i podobieństwo.

Uczmy Darwina, nie w imię Ojca i Syna
W Ameryce konserwatywna rewolucja była reakcją na kulturalną i obyczajową rewolucję lat 60. W Polsce – na indywidualizm i liberalizm lat 90. Zmiany zachodzą tak szybko, że umykają percepcji dużej części społeczeństwa. Na początku lat 90. szokiem dla starszego pokolenia były konkubinaty i rosnącą liczba dzieci pozamałżeńskich, dziś czytają, że dwóch mężczyzn żąda, by nazywać ich rodziną. Dlatego gdy słyszą konserwatywnego polityka wspominającego z rozrzewnieniem, że kiedyś było lepiej, wierzą. I głosują.
Konserwatywna rewolucja daje proste recepty tam, gdzie świat jest skomplikowany, dlatego pada pod ciężarem własnej nieudolności. Zwłaszcza że Kościół Katolicki, z którego myśl konserwatywna wyrasta, do której się odwołuje, gdy sama nie potrafi zaproponować rozstrzygnięcia, systematycznie, wolno, acz zauważalnie, traci wpływy. By podeprzeć się badaniami: 61 procent katolików uważa, że seks przed ślubem nie jest grzechem, 65 procent akceptuje rozwody, 400 tysięcy wiernych każdego roku przestaje uczestniczyć we mszach (źródło: Millward Brown SMG/KRC, badania dla Newsweeka z 25-28.01.08.). Ta tendencja nie wynika z zanikającej potrzeby transcendencji, ale w prostego faktu, że „życie sobie, kościół sobie”. Dlatego Nowej Lewicy jak dżdżu potrzeba zwarcia z Kościołem. Nie z powodów historycznych a praktycznych: na tym tle jej społeczno-obyczajowe propozycje będą czytelne, wyeksponowane i zrozumiałe. In vitro, religia na maturze, antykoncepcja, wychowanie seksualne w szkołach, feminizm, może nawet związki homoseksualne – to nie są pola kompromisu, ale walki.
Stara Lewica (w osobie np. Leszka Millera) uznawała konieczność ustępowania kościołowi i w istotnych, i zupełnie marginalnych sprawach. W zamian spodziewała się poparcia hierarchów dla przemian. Czym to się skończyło? Zwycięstwem kościoła toruńskiego, marginalizacją łagiewnickiego i ojcem Rydzykiem jako ikoną. Oraz katechetami, którzy uczą w szkołach dzieci, że Darwin to jakiś szaleniec, któremu roiło się, zże człowiek pochodzi od małpy, a przecież wiadomo, jaka jest prawda.
Rozpowszechniający się „nowy relatywizm” zrównuje religijną i naukową metodę dochodzenia do prawdy. Studiowanie Biblii i analiza wykopalisk mają być równie skutecznymi metodami poszukiwania odpowiedzi na pytanie, co się działo na Ziemi w zamierzchłej przeszłości. A skoro metody są równoprawne, dlaczego faworyzować w szkołach jedną z nich – naukową?
„Nowy relatywizm naukowy” przebił się do świadomości społecznej wraz z konserwatywną rewolucją, co jest tym bardziej kuriozalne, że nie zyskuje akceptacji Watykanu. Stara Lewica godzi się z tym stanem rzeczy, Nowa powinna go zmienić.

Podatek liniowy równa w dół
Zrywająca z progresją polityka fiskalna to kolejny fetysz naszych czasów. Podatek liniowy w miejsce progresywnego ma zbawiennie wpływać na rozwój gospodarczy, walkę z szarą strefą i ogólne bogacenie się społeczeństwa. Czy wpływa? Trudno o jednoznacznie wyniki. Półtora roku temu Międzynarodowy Fundusz Walutowy opublikował raport, w którym wprowadzanie podatku liniowego nazwano „swoista modą”. „Niektóre kraje, które były pionierami we wprowadzaniu podatku liniowego, mogą być zmuszone do wycofania się z tego pomysłu” – pisano w raporcie. Zdaniem tej instytucji opinie o pożytkach płynących z wprowadzenia jednolitej stawki podatkowej są przesadzone. „Choć nie ma wątpliwości, że grono krajów, w których obowiązuje podatek liniowy będzie się powiększać, bardziej interesujące jest, czy dojdzie do migracji w przeciwną stronę. Dyskusję nad podatkiem liniowym charakteryzowały w większym stopniu hasła i retoryka, niż analiza i dowody”. Raport podkreślał również trudności polityczne wynikające z faktu, że na wprowadzeniu podatku liniowego tracą pracownicy o średnich dochodach.
Nic dziwnego, że publikacja została zupełnie przemilczana w polskich mediach (cytuję z onetem.pl, ten za Financial Times z 19.10.2006). „Swoistej modzie” na podatek linowy uległa większość naszych dziennikarzy gospodarczych. Swego czasu uległa też lewica, wspominając o jego dobroczynnych skutkach i nawet głośno zastanawiając się nad jego wprowadzeniem.
Liniowy dobrze wpasowuje się w system sprawiedliwości społeczne tylko w doktrynie skrajnego liberalizmu. Myśl, że bogaci powinni więcej płacić na utrzymanie państwa i że to właśnie jest sprawiedliwe społecznie, jest tam uznawana za herezję.
Można oczywiście naśmiewać się z egalitaryzmu, przypominając XIX-wieczne znacznie tego słowa, ale egalitaryzm rozumiany jako równość szans, zwłaszcza w dostępie do wiedzy i informacji (a to domena – i koszt – państwa), powinien być osią politycznej doktryny Nowej Lewicy.

Gdybym był lewicowcem, przyjrzałbym się jeszcze ekologizmowi, bo turbokapitalistyczna i postpolityczna perspektywa nie lubi zajmować się daleką przyszłością. Zastanowiłbym się nad problemem darmowego dostępu do wiedzy informacji, nie ufając zapewnieniom, że zadba i wyreguluje to wolny rynek. I zapamiętałbym, że mimo feministycznej rewolucji hasło „wszyscy ludzie są równi, ale kobiety równiejsze” wciąż zachowuje aktualność.Gdybym był lewicowcem, rozpocząłbym publiczną dyskusję nad opisanymi wyżej ideami, licząc, że także dzięki temu dostaną się one do świadomości społecznej.
Gdybym był…