środa, 20 lutego 2008

Gdybym był lewicowcem

Drogie garnitury i technokratyczna pewność siebie nie zatrzymają katastrofy. Lewica w rozsypce, zjadająca własny ogon, powoli zbiera się do kolejnej debaty programowej. Po klęsce prawicowej utopii, w opozycji do bezideowego rządu Platformy, znów rozgląda się, czym by tu zachwycić społeczeństwo. Ale gdy tylko ustami Olejniczaka czy Szmajdzińskiego chlapnie coś o lewicowych ideałach, już pozostali gracze sceny politycznej boki zrywają a publiczność patrzy ze zdziwieniem, zadając pod nosem pytanie: a skąd ten chłopczyk? Jeszcze tylko Marek Borowski próbuje coś z tej liberalno-kapitalistyczno-lewicowej mieszanki sklecić, ale i on pada, gdy zanurzy się szczegółach.
Zapętliła się nam ta lewica. Zauroczyła Blairem i Schroederem nawet nie zauważając, że im lewicowa łatka służyła jedynie do oznaczenia obozu. Przyjęła za pewnik to, co liberałowie i konserwatyści powtarzają o zwycięstwie kapitalizmu, o końcu historii, nawet nie próbując zweryfikować tych opinii. Dała sobie wmówić, że tylko ona taka straszna, ze Stalinem-mordercą na koncie, i boi się głośno przypomnieć, że faszyści czy nacjonalizmy wojny bałkańskiej to nie jej robota, a tych z prawej strony.A przecież nie po wiek wieków prawica będzie rządzić w Polsce.
Wyborcom kiedyś się znudzi wybór między hard a soft prawicą. Rozejrzą się, z nadzieją wypatrując polityków mających coś do zaoferowania. Co wypatrzą? Jak na razie, wielkie G. Stara Lewica do naprawy zabiera się tak, jak potrafi. A że nie potrafi, zamawia u profesora Reykowskiego opracowanie dotyczące swojej sytuacji i perspektyw. (Zamienne, że wśród osób, których opinie posłużyły profesorowi do przygotowania tego dokumentu są Celiński, Nikolski i Wiatr, a nie ma Olejniczaka. Za młody? Za głupi? Czy już się nie liczy?)
Co może świeżego i mądrego powiedzieć Stara Lewica o sobie? Może odkryć, że powodem klęski z 2005 roku, gdy poparcie dla SLD spadło z 41 procent w 2001 roku do 11, były (proszę się nie śmiać, wymieniam za raportem, z zachowaniem kolejności):
* polityka odbierana jako antysocjalna;
* brak twardej linii w stosunkach Państwo-Kościół,
* utracenie kontaktu z organizacjami społecznymi;
* brak symbolicznego chociażby osiągnięcia, które przyczyniłoby się do poprawy sytuacji warstw upośledzonych;
* zaangażowanie Polski w wojnę na Bliskim Wschodzie;
* zapaść w służbie zdrowia;
* zła komunikacja ze społeczeństwem.
A może jakieś słówko o aferze Rywina, Starachowicach, nepotyzmie, łapówkarstwie, korupcji? Nic. Na koniec tylko dwa zdania: „Komisje Sejmowe i działalność prokuratury doprowadziły do powstania obrazu SLD jako partii skorumpowanych karierowiczów. Jest zresztą dość wiele faktów przemawiających za tezą, że część kadry tej partii potraktowała jej zwycięstwo wyborcze jako okazję do osobistego dorobienia się legalnymi, półlegalnymi czy nielegalnymi środkami”.
Tyle stara lewica rozumie z tego, co się stało. Niewiele. Co na przyszłość? Raport odpowiada: oczywiście trzeba mieć dobry program. Jaki? No… Dobry. Reykowski nazywa toto Projektem dla Polski. I znów, jak za starych czasów, program to zupełnie pusty (cytuje za Reykowskim):
* tworzenie warunków dla przyspieszenia cywilizacyjnego postępu i modernizacji kraju;
* rozwinięcie programu zwalczania ubóstwa i różnych form upośledzenia społecznego;
* wspomaganie rozwoju społeczeństwa obywatelskiego.
I tak dalej w tym (złym) guście.
Zostawmy starych. Raport wspomina jeszcze, że tylko na bazie istniejących struktur powstać może Nowa Lewica. Z czego wnioskować należy, że ta Nowa całkiem Stara ma być, jedynie ubrana w nowe szatki. Zajmijmy się Nową. Ta nie potrzebuje programu, potrzebuje idei. A one istnieją, wędrują po świecie, pęczniejąc i nabierając znaczenia.
Gdybym był lewicowcem, zastanowiłbym się, jak je zagospodarować.

Precz z postpolityką
Prezydent Francji ugania się publicznie za spódniczką (niczego sobie, owszem, ale to tylko dziewczyna od noszenia ciuszków), a były premier Włoch wygładza zmarszczki u chirurga plastycznego, by przekonać wyborców-kobiety i zaspokoić własną próżność. Prezydenci, premierzy, kanclerze siedzą na słupkach sondaży, analizując każde słowo, każdy ruch, swój i przeciwników. Te nic nie znaczące gesty w ich oczach przekładają się na procenty, bo kampania wyborcza rozpoczyna się już chwilę wyborach. Think tanki tworzą kilometry zdań, których nikt nie czyta, dziennikarze najchętniej polemizują sami ze sobą a wyborcy wybierają między mniejszym złem a większym, bo są przywiązani do myśli, że jednak coś od nich zależy. A że po wyborach będzie, jak było? Cóż, nadzieja naszą matką jest.
To właśnie postpolityka. Świat, w którym lewica i prawica nie prowadzi wielkich sporów ideologicznych, bo nie ma się o co spierać. Skoro komuniści przegrali a kapitaliści górą, musimy się tylko dobrze w tym kapitalizmie urządzić. Spierajmy się jedynie o to, jak to zrobić lepiej.
Gdzie tu miejsce dla lewicy? Ano właśnie w negacji tego stanu. Nie ma się co łudzić, że postpolityka będzie wieczna. Albo zewnętrzne zagrożenia zmuszą Zachód do przewartościowania politycznych celów i sposobu uprawiania polityki w ogóle, albo niewydolna postpolityka, zajmująca się samą sobą a nie problemami społecznymi zatnie się, doprowadzając do napięć, które przenicują społeczeństwo bardziej, niż rewolucja lat 60.
Odpowiedzi na postpolitykę pojawiały się już po prawej stronie, w Polsce w postaci braci Kaczyńskich. Jednak z racji tego, że sprowadzają się one do hasła „powrotu do wartości” (czytaj: tradycji i przeszłości) nie stanowią odpowiedzi na aktualne wyzwanie, jedynie są ucieczką przed nimi.
Warto więc się przyjrzeć z bliska takim miejscom jak Porto Alegre, gdzie budżet miejski uchwalany jest przy współudziale społeczności lokalnych. Może antidotum na postpolitykę jest demokracja uczestnicząca, gdzie ważniejszy dla społeczności lokalnych jest wpływ bezpośredni niż przedstawicielski?

Globalizacja tak, turbokapitalizm nie
To hasło antyglobalistów. Stara Lewica ich nie lubi. Śmierdzą anarchizmem, komunizmem i brudnymi koszulkami z Che Guevarą. Podejrzewa ich, całkiem niesłusznie, o niechęć do globalizacji w ogóle. Nie zauważając, że ta zbieranina młodych buntowników w globalnej sieci czuje się jak ryba w wodzie.
Twórca terminu „turbokapitalizm”, amerykański ekonomista Edward Luttwak twierdził, że ostatnie dwie dekady zmieniły gospodarkę światowa tak bardzo, że stare pojęcia nie opisują już stanu rzeczy. Zamiast kontrolowanego przez państwo kapitalizmu mamy zderegulowaną, zliberalizowaną i sprywatyzowaną gospodarkę. W tym turbokapitalizmie krąg beneficjentów jest ograniczony, a bogactwo nie zależy już od własnej przedsiębiorczości, kwalifikacji i pracowitości, a ekonomicznej ruletki, gdzie o wygranej bądź przegranej decydują czynniki, na które nie mamy wpływu. Luttwak pisał, że „turbokapitalizm ma wiele wspólnego z sowiecką wersją komunizmu” – wydajność jest fetyszem a recepty są dla wszystkich jednakowe, ignorują różnice cywilizacyjne, kulturowe i społeczne.
W tym prostym haśle antyglobaliści uchwycili cały zestaw zastrzeżeń do współczesnego, dogmatyczno-liberalnego kapitalizmu i określili program dla Nowej Lewicy.
Nikt racjonalnie myślący nie zaneguje liberalnej gospodarki, bo nie potrafi przedstawić sensowej alternatywy. Co nie znaczy, że taką gospodarkę mamy przyjąć z całym dobrodziejstwem inwentarza, godząc się z jej ułomnościami i wynaturzeniami. Globalny system gospodarczy doszedł do miejsca, w którym wielkie korporacje finansowe mają większy wpływ na procesy gospodarcze, niż rządy. Godzić się z tym stanem rzeczy, to godzić się na ograniczenie demokracji, bo ta, ze swojej natury, dobrze się ma w państwie, nie korporacji.

Lider z ludu, nie ze sklepu Hugo Bossa
Nie, nie chodzi o to, by przywódcy lewicy, wzorem prezydentów południowoamerykańskich, unikali dobrze skrojonych garniturów. Chodzi o pewną nić kulturowego zrozumienia z własnym elektoratem. Co by o Kaczyńskich nie mówić, nadawali na tej samej mentalnej fali, co ich wyborcy. Język, choć ordynarny, był wspólny. Język polskiej lewicy to ten, którym przemawia we wspomnianym wyżej raporcie Reykowskiego - nowomowa. Lewicy potrzeba charyzmatycznych przywódców, bo tylko tacy są słuchani. Zamiast nich mamy technokratów, rozprawiających o problemach społecznych w kategoriach domykającego się, lub nie, budżetu. I – nolens volens – wśród starej lewicy takich postaci nie ma. Oni już dawno utracili kontakt z rzeczywistością a zwykłego człowieka nie poznaliby nawet gdyby wstawić im go do salonu i posadzić w ich ulubionym fotelu. Podejrzewaliby, że to ktoś ze służb albo przebrany dziennikarz. Miejsce dla towarzystwa spod znaku Janika, Szmajdzińskiego, Oleksego, Dyducha, Nikolskiego czy Łubackiej jest w komfortowo urządzonym rezerwacie, niech się pięknie nazywa Fundacją, gdzie będą w spokoju, odizolowani, kultywować politykę na swój obraz i podobieństwo.

Uczmy Darwina, nie w imię Ojca i Syna
W Ameryce konserwatywna rewolucja była reakcją na kulturalną i obyczajową rewolucję lat 60. W Polsce – na indywidualizm i liberalizm lat 90. Zmiany zachodzą tak szybko, że umykają percepcji dużej części społeczeństwa. Na początku lat 90. szokiem dla starszego pokolenia były konkubinaty i rosnącą liczba dzieci pozamałżeńskich, dziś czytają, że dwóch mężczyzn żąda, by nazywać ich rodziną. Dlatego gdy słyszą konserwatywnego polityka wspominającego z rozrzewnieniem, że kiedyś było lepiej, wierzą. I głosują.
Konserwatywna rewolucja daje proste recepty tam, gdzie świat jest skomplikowany, dlatego pada pod ciężarem własnej nieudolności. Zwłaszcza że Kościół Katolicki, z którego myśl konserwatywna wyrasta, do której się odwołuje, gdy sama nie potrafi zaproponować rozstrzygnięcia, systematycznie, wolno, acz zauważalnie, traci wpływy. By podeprzeć się badaniami: 61 procent katolików uważa, że seks przed ślubem nie jest grzechem, 65 procent akceptuje rozwody, 400 tysięcy wiernych każdego roku przestaje uczestniczyć we mszach (źródło: Millward Brown SMG/KRC, badania dla Newsweeka z 25-28.01.08.). Ta tendencja nie wynika z zanikającej potrzeby transcendencji, ale w prostego faktu, że „życie sobie, kościół sobie”. Dlatego Nowej Lewicy jak dżdżu potrzeba zwarcia z Kościołem. Nie z powodów historycznych a praktycznych: na tym tle jej społeczno-obyczajowe propozycje będą czytelne, wyeksponowane i zrozumiałe. In vitro, religia na maturze, antykoncepcja, wychowanie seksualne w szkołach, feminizm, może nawet związki homoseksualne – to nie są pola kompromisu, ale walki.
Stara Lewica (w osobie np. Leszka Millera) uznawała konieczność ustępowania kościołowi i w istotnych, i zupełnie marginalnych sprawach. W zamian spodziewała się poparcia hierarchów dla przemian. Czym to się skończyło? Zwycięstwem kościoła toruńskiego, marginalizacją łagiewnickiego i ojcem Rydzykiem jako ikoną. Oraz katechetami, którzy uczą w szkołach dzieci, że Darwin to jakiś szaleniec, któremu roiło się, zże człowiek pochodzi od małpy, a przecież wiadomo, jaka jest prawda.
Rozpowszechniający się „nowy relatywizm” zrównuje religijną i naukową metodę dochodzenia do prawdy. Studiowanie Biblii i analiza wykopalisk mają być równie skutecznymi metodami poszukiwania odpowiedzi na pytanie, co się działo na Ziemi w zamierzchłej przeszłości. A skoro metody są równoprawne, dlaczego faworyzować w szkołach jedną z nich – naukową?
„Nowy relatywizm naukowy” przebił się do świadomości społecznej wraz z konserwatywną rewolucją, co jest tym bardziej kuriozalne, że nie zyskuje akceptacji Watykanu. Stara Lewica godzi się z tym stanem rzeczy, Nowa powinna go zmienić.

Podatek liniowy równa w dół
Zrywająca z progresją polityka fiskalna to kolejny fetysz naszych czasów. Podatek liniowy w miejsce progresywnego ma zbawiennie wpływać na rozwój gospodarczy, walkę z szarą strefą i ogólne bogacenie się społeczeństwa. Czy wpływa? Trudno o jednoznacznie wyniki. Półtora roku temu Międzynarodowy Fundusz Walutowy opublikował raport, w którym wprowadzanie podatku liniowego nazwano „swoista modą”. „Niektóre kraje, które były pionierami we wprowadzaniu podatku liniowego, mogą być zmuszone do wycofania się z tego pomysłu” – pisano w raporcie. Zdaniem tej instytucji opinie o pożytkach płynących z wprowadzenia jednolitej stawki podatkowej są przesadzone. „Choć nie ma wątpliwości, że grono krajów, w których obowiązuje podatek liniowy będzie się powiększać, bardziej interesujące jest, czy dojdzie do migracji w przeciwną stronę. Dyskusję nad podatkiem liniowym charakteryzowały w większym stopniu hasła i retoryka, niż analiza i dowody”. Raport podkreślał również trudności polityczne wynikające z faktu, że na wprowadzeniu podatku liniowego tracą pracownicy o średnich dochodach.
Nic dziwnego, że publikacja została zupełnie przemilczana w polskich mediach (cytuję z onetem.pl, ten za Financial Times z 19.10.2006). „Swoistej modzie” na podatek linowy uległa większość naszych dziennikarzy gospodarczych. Swego czasu uległa też lewica, wspominając o jego dobroczynnych skutkach i nawet głośno zastanawiając się nad jego wprowadzeniem.
Liniowy dobrze wpasowuje się w system sprawiedliwości społeczne tylko w doktrynie skrajnego liberalizmu. Myśl, że bogaci powinni więcej płacić na utrzymanie państwa i że to właśnie jest sprawiedliwe społecznie, jest tam uznawana za herezję.
Można oczywiście naśmiewać się z egalitaryzmu, przypominając XIX-wieczne znacznie tego słowa, ale egalitaryzm rozumiany jako równość szans, zwłaszcza w dostępie do wiedzy i informacji (a to domena – i koszt – państwa), powinien być osią politycznej doktryny Nowej Lewicy.

Gdybym był lewicowcem, przyjrzałbym się jeszcze ekologizmowi, bo turbokapitalistyczna i postpolityczna perspektywa nie lubi zajmować się daleką przyszłością. Zastanowiłbym się nad problemem darmowego dostępu do wiedzy informacji, nie ufając zapewnieniom, że zadba i wyreguluje to wolny rynek. I zapamiętałbym, że mimo feministycznej rewolucji hasło „wszyscy ludzie są równi, ale kobiety równiejsze” wciąż zachowuje aktualność.Gdybym był lewicowcem, rozpocząłbym publiczną dyskusję nad opisanymi wyżej ideami, licząc, że także dzięki temu dostaną się one do świadomości społecznej.
Gdybym był…