czwartek, 26 listopada 2009

Ja, jako relatywista

Co i rusz, jak ostatnio po wyroku Trybunału w Strasburgu w sprawie krzyży, publiczność dowiaduje się, że światu grozi dyktatura relatywizmu. Termin ten opakowano tak wieloma negatywnymi znaczeniami, że przyznając się do takiej postawy, sam węzeł sobie na szyję nakładam i dźwignię u stóp pociągam. Gwoli ścisłości: daleko mi do samobójców. Aby przekonać się, jak to z tym relatywizmem jest w istocie, trzeba odwinąć papierek i zobaczyć, co jest w środku. Choć konkluzja, uprzedzam, nie będzie pozytywna. Czeka nas wojna. O czym niżej.


Spróbujmy starej metody. Najpierw ustalmy, co pod pojęciem relatywizmu rozumieją jego przeciwnicy. Sięgnąłem do dwóch źródeł, homilii kardynała Ratzingera z kwietnia 2005 i książki Roberto de Mattei, zatytułowanej znajomo „Dyktatura relatywizmu”.

Cytat pierwszy, z Ratzingera: „(…) Natomiast relatywizm, to znaczy poddawanie się każdemu powiewom nauki, jawi się jako jedyna postawa godna współczesnej epoki. Tworzy się swoista dyktatura relatywizmu, który niczego nie uznaje za ostateczne i jako jedyną miarą rzeczy pozostawia tylko własne ja i jego zachcianki”.

Cytat drugi, z Mattei: „Jeśli przyjmie się (postawę relatywizmu) życie ludzkie zostaje tym samym zredukowane do spazmatycznego poszukiwania przyjemności w egoistycznej satysfakcji, wypływającej z instynktów i potrzeb subiektywnych, niesłusznie uznawanych za nowe prawa.”

Mocno. Zatem, relatywista to człowiek kierujący się tylko własnym, egoistycznym interesem, hedonista za nic mający innych, skupiony jedynie na przyjemnościach i zachciankach. Jednym słowem – zły człowiek.

Mattei jeszcze precyzuje:

„Marsz w kierunku totalitaryzmu (dyktatury relatywizmu) rozkłada się na trzy etapy. Pierwszym jest negacja istnienia prawa i prawdy obiektywnej, czego konsekwencję stanowi zrównanie dobra i zła, grzechu i cnoty. Drugim – instytucjonalizacja dewiacji moralnych objawiająca się w przemianie prywatnej niegodziwości w publiczną cnotę. Trzecim wreszcie – wprowadzenie ostracyzmu społecznego i prawnej karalności dobra”.

No i kto – wysłuchawszy takich zdań – chciałby być relatywistą? Byłby niczym osioł ze Shreka, co skacze w górę krzycząc ja, ja, nieświadom, w co się pakuje.


Ale nie poddawajmy się tak łatwo. Przyjrzyjmy się tym wypowiedziom jeszcze raz. Skąd wniosek, że relatywizm jako jedyną miarę rzeczy postawia własne zachcianki i przyjemności? Że zrównuje dobro i zło, grzech i cnotę? Tu nie potrzeba oświecenia – to tylko sztuczka. Prosta metoda prowadzenie sporów. Dodajmy relatywizmowi znaczeń, których on sam w sobie nie posiada, i tak wystrojonego rzućmy ludziom na pożarcie. Po co przekonywać przeciwnika, jak można ogłosić, że on prostak, głupiec i pewnie pedofil.

Stary, dobry relatywizm (od słowa relativus – względny) głosi, że sądy/wypowiedzi/opinie są prawdziwe tylko w obrębie systemu/kultury, w których są głoszone. I tyle. Nic tu o zachciankach i egoizmie. Obrazując – relatywista musi się zgodzić, że posiadanie wielu żon w obrębie pewnej kultury jest zupełnie naturalne i uzasadnione. W obrębie innej – całkowicie niedopuszczalne. Ocena moralna tego faktu nie będzie zabsolutyzowana. Dobrze/źle zależy od miejsca, w którym się stoi.

Pewnie wielu przeszyje dreszcz – jak to, przecież wielożeństwo to barbarzyństwo! Zgadza się, możemy i mamy prawo wydać taką ocenę. Oceniamy przecież w obrębie naszej kultury. Dla nas kilka kobiet dla jednego mężczyzny to rzecz niedopuszczalna. Tak nie powinno być – ogłosimy.

Ale tu jest właśnie pies pogrzebany i wojna się czai. O czym niżej.


Wróćmy jeszcze to przeciwników relatywizmu. Pojęcie to używane jest – zwykle jako obelga – w sporach światopoglądowych. Relatywiści są be, bo są niemoralni. Taki komunikat płynie do odbiorców. To kolejna manipulacja. Między postępowaniem moralnym a przyzwoleniem na istnienie różnych punktów widzenia nie ma bowiem żadnego związku.

Czy człowiek zgadzający się na legalizację związków homoseksualnych jest zły? Koniecznym by było, aby jego pogląd w tej sprawie miał praktyczne przełożenie na czyny. A więc zgoda na takie związki musi prowadzić do:

* bicia dzieci;

* zdradzania żony;

* kłamstw;

* nieposzanowania innych;

* kradzieży;

i innych czynów moralnie nagannych. Czy ktoś potrafi sobie wyobrazić taki związek? Albo to logicznie wykazać? Trudna sztuka. Sofiści nie takie rzeczy potrafili, ale tu nie poszłoby im łatwo.

Podobnie z innymi konfliktami światopoglądowymi. Czy zgadzanie się z wyrokiem Trybunału w Strasburgu implikuje postępowanie niemoralne? A przekonanie, że w ustawie o KRRiTV nie powinno wspominać się o wartościach chrześcijańskich?


Sprawa byłaby prosta, gdyby konflikty światopoglądowe dotyczyły jedynie poglądów. Ale one dotyczą też czynów. Spójrzmy na dwa przykłady – in vitro i antykoncepcja. Czy stosowanie antykoncepcji jest moralnie złe? Czy sztuczne zapłodnienie to czyn naganny moralnie? Przypomnę, że nie chodzi o zgodę/popieranie, ale stosowanie.

Tu nie ma odpowiedzi, która satysfakcjonowałaby obie strony. Nie ma kompromisu.

Relatywizm musi dopuścić zgodę na antykoncepcję i in vitro, jeśli tylko w obrębie jakiegoś systemu są one moralnie dozwolone. A przyznajmy – tak jest. Absolutyzm musi zaprotestować, położyć szlaban, bo tu przecież o jedne z najważniejszych wartości chodzi. W absolutyzmie nie ma innych systemów. Jest tylko jeden, absolutny.

Zatem – wojna. Rację ma Benedykt XVI, albo-albo. Albo dopuszczasz istnienie wielu perspektyw, albo przyjmujesz jedną. A że fanatycy są po obu stronach, wojna będzie długa i bolesna, a jej wynik niejasny. W gruncie rzeczy piszę o relatywizmie, ale przecież tak naprawdę chodzi o tolerancję. Dlatego rozumiem prof. Legutkę, gdy mówi, że on jej bardzo nie lubi.

Choć jest coś, co może przeważyć szalę. Zauważymy: moralność i prawda jest jedna, tak głoszą wszystkie religie. Ale rozumieją je inaczej. Tym samym, czy zgadzają się z tym czy nie, fakty są takie, że nawet absolutyzm nie jest jeden. Prowadząc dialog ekumeniczny, strony zgadzają się na istnienie innych perspektyw. Zgadzają się, o zgrozo, na relatywizm.

I tego się trzymajmy.

1 komentarz:

viagra online pisze...

Natomiast relatywizm, to znaczy poddawanie się każdemu powiewom nauki, jawi się jako jedyna postawa godna współczesnej epoki