niedziela, 13 grudnia 2009

W kulcie własnego zdania

Uwierzyliśmy, w dobie internetu, że każdy głos jest ważny. Wymieniamy się opiniami, komentujemy na blogach, twitterze i na forach przekonani, że na tym polega dyskusja publiczna. Mamy zdanie na każdy temat. Na podstawie skrawków informacji, przemilczeń, niedopowiedzeń, wydajemy sądy i opinie. Co z tego wychodzi? Wirtualny tabloid.

Gdy w piątek w Rzeczpospolitej pojawiła się informacja o szantażu wobec Piesiewicza a kilka godzin później Super Express opublikował filmiki i zdjęcia, w internecie zawrzało. Taka historyjka to smaczny kąsek, nie tylko dla producentów bulwarówek. Blogi i fora rozgrzały się do czerwoności, tłum chętnych do wyrażenia oburzenia-poparcia-skomentowania-zaopiniowania produkował zdania z szybkością błyskawicy. Co wiedział? Że są jakieś filmy, że Piesiewicz paradował w sukience, a blisko niego pojawiły się biały proszek (kokaina) i prostytutki. Kontekst? Niejasny. Wiarygodność informatorów? Niepewna.

Internauci rzucili się na temat, niczym redaktor prowadzący bez pomysłu na czołówkę trzy godziny przed deadlinem. Kto szybciej, kto mocniej, kto bardziej kontrowersyjnie. Jeden blog, drugi, dziesiąty, Piesiewicz, koka i sukienka prześwietlone z wszystkich możliwych perspektyw, przenicowane na wylot, przypieczętowane. Powiedzieli, co uważają. Ocenili. Włączyli się do debaty.
Czują się lepiej?

Nie chodzi o jakość opinii. Jedne są celniejsze, inne mniej, jedne coś wnoszą, inne emanują skondensowaną głupotą. Zastanawiająca jest ta dziwna potrzeba skomentowania każdego wydarzenia i newsa. Skomentowania wszystkiego.
Czy można mieć własne zdanie na temat reformy emerytalnej, statutu PZPN, działań Zapatero i prywatyzacji szpitali? Większość wzruszy ramionami – co za absurdalne pytanie? Czytamy, oglądamy, zastanawiamy się, wyciągamy wnioski, jesteśmy wykształceni i używamy rozumu. Musimy mieć. Ogarniamy.
Tak nam się wydaje.
Problem w tym, że to zdanie często oparte na zasłyszanych opiniach, stereotypach, hasłach, które, choć chwytliwe, przy rozłożeniu ich na czynniki pierwsze puste są niczym programy partii politycznych. Brakuje czasu na głębszą analizę, więc blogerzy skaczą po łebkach.

W tradycyjnych mediach istniała funkcja komentatora, który miał patrzeć, zrozumieć i wyjaśnić. Niewielu się do tego nadawało. Dziś taką funkcję chcą w internecie pełnić wszyscy. Dlaczego nie? Przecież na tym polega debata publiczna. Po tym poznać człowieka inteligentnego, że próbuje zrozumieć. Jednak w większości to próby skazane na niepowodzenie. Nie z powodu warunków umysłowych, ale danych, które przetwarzamy.

Nie oszukujmy, że blogerzy mają dostęp do unikalnych informacji. Są tacy, ale giną w morzu papki. W Salonie24 jest kilka tysięcy blogów, miażdżąca większość to polityczne. Jest kilkudziesięciu dziennikarzy zawodowych i trochę niezawodowych. I pozostali, czyli opiniotwórcy. Komentują to, co usłyszą lub przeczytają gdzieś indziej. Tworzą opinie. Przekonani, że ich głos jest wartościowy.
Nie jest. Rozwodzenie się nad działaniami Tuska, bez znajomości zależności osobowych Platformy, nie obserwując tego z bliska, jest tylko tłuczeniem wierszówki. Co absurdalniejsze – takiej, za którą nikt nie płaci. Pewnie poprawia samopoczucie autorom, przekonanym, że uczestniczą w debacie, choć tak naprawdę perorują u cioci na imieninach.

Nie internet jest tu winny, to postawa żywcem przeniesiona z mediów tradycyjnych. Informacji do przemielenia jest coraz więcej, czasu mniej, więc produkcja komentarzy, analiz i opinii odbywa się niejako taśmowo. Są redakcje, w których publicyści piszą kilka kolumnowych analiz w tygodniu (Tacy sprawni czy takie potrzeby?). Ta choroba przeniosła się do internetu i panoszy się w najlepsze.

Już słyszę to oburzenie – zawodowy dziennikarz chciałby zamknąć usta blogerom. Nie w tym rzecz, a w jakości. Specjalizacji. Są blogi lepsze, niż niejeden gazetowy dział. Są internauci z większą wiedzą i łatwością pisania niż sowicie opłacani dziennikarzy. Ale są i tłumy mielących jedynie to, co przemielone. Mają prawo, to prawda. Ale nie udawajmy, że to debata publiczna.

środa, 2 grudnia 2009

Rycerze klimatycznej kontrreformacji

Chłopski rozum i zdrowy rozsądek dziś bardziej są poważane, niż naukowe teorie i hipotezy. Z tymi taki jest kłopot, że aby z nimi polemizować, trzeba się poruszać w obrębie aparatu, którym się posługują. Śledząc wrzawę wokół globalnego ocieplenia dochodzę do wniosku, że niedługo o prawdziwości – bądź nie – mechaniki kwantowej, będą orzekali publicyści polityczni i społeczeństwo w sondażach.


Dlaczego wierzysz w globalne ocieplenie? – pytają mnie gazety, telewizory, internet. Jako że człowiekiem bardziej tradycyjnej konstrukcji jestem, nie odpowiadam. Zawsze wydawało mi się, że to nie kwestia wiary a ustaleń. Nie mogę zająć ostatecznego stanowiska, bo o optimum klimatycznym, cyklach Milankovica i składnikach wymuszenia radiacyjnego mam nikłe pojęcie. Zostawiam to, w naiwności swojej, naukowcom.


Wydawać by się mogło, że to naukowa hipoteza jak każda inna. Klimatolodzy przeanalizowali pomiary i wyszło, że w ostatnim stuleciu wzrosła temperatura atmosfery. Klimat zmieniał się już wielokrotnie, ale wcześniej były to procesy rozłożone w tysiącach lat, więc się zdziwili. Postawili hipotezę, że za te zmiany odpowiada człowiek (uprzemysłowienie, emisja gazów cieplarnianych, itp.). Jak to z każdą hipotezą, i ta ma przeciwników wśród naukowców, ale która nie ma? Powinni się kłócić, elaboraty i opracowania pisać, argumentami się przerzucać, krótko – naukę uprawiać.


Ale dziś nauka to nie jest domena naukowców. Przecież tyle gazet, internet pojemny nieskończenie, w telewizji wiadomości całą dobę. Co to dla publicysty oderwać się na chwilę od portretu psychologicznego Kaczyńskiego, zapomnieć o wilczych oczach Tuska, i wypowiedzieć się o klimacie? – Ja nie wierzę, bo lato było zimne w tym roku – piszą. –Nabierają nas, bo tam o kasę chodzi – dodają. (Kto ma zarabiać, skoro wszyscy mają płacić, nie wyjaśniają.) W coś trzeba wierzyć, więc w dobie sekularyzacji wierzymy w globalne ocieplenie – podsumowują, zadowoleni z siebie, bo przecież z tym argumentem trudno polemizować. W wojnę globalnym ocieleniem dało się wciągnąć społeczeństwo. Ono też ma zdanie, bo w demokracji każdy mieć powinien. Spójrzmy na to zdroworozsądkowo, przecież… – zaczynają swoje wypowiedzi w radiu. – Każdy widzi, że to ściema – piszą na forach. (Każdy? Ah, co tam ci głupi naukowcy…). Demokracja w rozkwicie, każdy mówi, co chce.


Sprawa jest jednak poważniejsza. Nadęci laicy są wszędzie, a że teraz w mediach ich więcej niż zwykle, można zrzucić na kryzys. Bardziej mnie frapuje, dlaczego globalne ocieplenie wzbudza takie emocje. W dodatku są to emocje mocno zideologizowane – najwięcej przeciwników hipoteza ma na prawicy. Wyciągane są najcięższe działa, jakby tu chodziło co najmniej o wojnę z nowym porządkiem. Podobne emocje wzbudzają tylko wojny tylko światopoglądowe (aborcja, krzyże w miejscach publicznych). Ale co ma światopogląd do globalnego ocieplenia?! Przecież ta hipoteza nie ma takiego kalibru, jak teoria Darwina, która bezpośrednio polemizuje z Pismem i Nauczaniem. Tam opór łatwiej zrozumieć. Jeśli jestem sobie w stanie wyobrazić jakieś konsekwencje teologiczne globalnego ocieplenia, to tylko związane z nakazem: czyńcie sobie ziemię poddaną. Ale daleki to związek.


Wśród argumentów przeciwników hipotezy pojawia się cała bateria wyjaśnień spiskowych, ale te – wydaje mi się – są pochodną, a nie przyczyną. Jaki więc jest powód tej ideologicznej walki? Przyznam, niezręcznie tak kończyć, ale nie znajduję odpowiedzi. W poniedziałek rozpoczyna się w Kopenhadze szczyt klimatyczny. Choć już wiadomo, że zakończy się porażką, dyskusje wokół niego będą gorące. Może wtedy mnie oświeci?