piątek, 29 lutego 2008

Ile pan zapłacił, panie Wyszkowski?

Czwartek, 28 lutego, 2008. Około godz. 23. Kończy się program kaznodziei Pospieszalskiego, w którym przekonuje, że nie warto rozmawiać, bo on i tak swoje wie. Pospieszalski żegna się z widzami, po czym dodaje, że za chwilę wyemituje jeszcze jeden materiał, który "kończy sprawę sprzed dwóch i pół roku". Po czym na ekranie pojawia sie Krzysztof Wyszkowski, który z kartki odczytuje oświadczenie, że przeprasza Lecha Wałęsę, bo go nieładnie pomówił. Nie przeprasza dlatego, że ma taka potrzebę, tylko realizuje wyrok Sąd, który takie przeprosiny opublikować w telewizorach nakazał.
Wszystko byłoby w cacy, gdyby nie jeden szczegół, który nie daje mi spokoju. Przeprosiny były tak wyemitowane, że widzowie mogli odnieść wrażenie, że to cześć programu. Napisy końcowe wyemitowano po oświadczeniu Wyszkowskiego, reklamy również. A za takie rzeczy się płaci. Zresztą sąd nakazał chyba Wyszkowskiemu, by przeprosiny opublikował na własny koszt.

Pytanie brzmi: czy Wyszkowski zapłacił TVP za wykorzystanie czasu antenowego? Jeśli zapłacił, to ile? Według którego cennika? Z jakim upustem? Czy może ktoś w TVP uznał, że za takie rzeczy akurat Krzysztof Wyszkowski, swój chłop w całym sensie tego słowa (prawicowy wałęsożerca), płacić nie musi, a kaznodzieja Pospieszalski z dobrego serca użyczył mu swojego programu?
Zna ktoś odpowiedź?

czwartek, 28 lutego 2008

Medialne kłamstwo Jarosława K.

Powtarzane na okrągło kłamstwo szybko staje się prawdą. Metoda praktykowana od lat, w rękach braci Kaczyńskich została doprowadzona do perfekcji. Odkąd dawna czytam, słyszę i oglądam polityków Prawa i Sprawiedliwości (i część dziennikarzy) przekonujących, że gdyby nie gdyby atak mediów i tytaniczna, acz krecia robota właścicieli gazet, stacji radiowych i telewizji, już dawno żylibyśmy w doskonałej VI RP. To media przyprawiły Kaczorom gębę populistów i radykałów, to one zwalczały ich tak zajadle, że zrobiły ludziom wodę z mózgu.

Aż dziw bierze, że nikt do tej pory nie powiedział: sprawdzam.

Zróbmy prosta analizę. Porównajmy zasięg czytelnictwa, słuchalność i oglądalność mediów, które miałyby zwalczać braci Kaczyńskich i tych, które mniej lub bardziej jawnie za poprzednich rządów popierały budowę IV RP. Weźmy pod uwagę te, które zajmują sie polityką. (Posłużyłem się wynikami z 2007 roku, w wykazie nie ma tygodników Niedziela i Nie, bo nie są ujęte w Polskich Badaniach Czytelnictwa).

Media prokaczyńskie:
Rzeczpospolita. Wiadomo. Czytelnictwo ogólnopolskie 5,13 procent;
Fakt. Za rządów Kaczorów stał za nimi murem, teraz mizdrzy sie do Tuska. Zawsze będzie uśmiechał się do władzy. Nie ma w tym nic dziwnego, bo taka technologia produkcji tej bulwarówki. Czytelnictwo ogólnopolskie 17,67;
Dziennik - elastyczny do granic. Gdy rządził PiS, ogłaszał koniec Polski Michnika i Kiszczaka. Teraz, jeszcze półgębkiem, ogłasza koniec Kaczora. Czytelnictwo ogólnopolskie 6,99
Telewizja Polska. Co prawda w ostatnim wywiadzie dla Newsweeka Jarosław K. sugeruje, że TVP nigdy nie popierała PiS-u, ale nie pierwszy to raz, gdy można go podejrzewać o brak kontaktu z rzeczywistością. Program 1 - oglądalność 25,2 procent, Program 2 - 16,4; TVP Info - 4,7; TV Polonia - 0,7.
Polskie Radio. Tropiciele złogów i wielbiciele poranków z premierem i Ziobrą. Jedynka - 13 procent słuchalności; Trójka - 5,9;
Radio Maryja. Bez komentarza. Słuchalność - 2,1 procent.
Wprost. Po dwóch latach kursu na IV RP czeka go skręt. Tusk pogonił ich, gdy chcieli mu przyznać tytuł Człowieka Roku, ale wszystko się może zdarzyć - 10,87 procent czytelnictwa.

Media antykaczyńskie:
Gazeta Wyborcza. Wiadomo. Czytelnictwo ogólnopolskie 19,08.
Newsweek. Od czasu, gdy ogłosił że "Kaczyński jak Putin", dla PiS-u wróg publiczny numer 3 (po Wyborczej i TVN). Czytelnictwo 10,98
Polityka. Tę trudno podejrzewać o głaskanie prawicowych radykałów, więc oczywiście musi być w antypisowskim spisku. Czytelnictwo ogólnopolskie 8,03.
Angora. Co prawda to tygodnik przedruków, ale nabijał się się z Kaczorów bez opamiętania. Poza tym sprzedaje prawie 300 tysięcy. Czytelnictwo ogólnopolskie 9,78
Przekrój. Anty bez dwóch zdań. Czytelnictwo ogólnopolskie 4,31
Forum. Podobnie jak Angora, tygodnik przedruków, z tym że zagranicznych. Czytelnictwo ogólnopolskie 1,76
TVN i TVN24. Jak głosi wszem i wobec prezes K., centrum układu. TVN 15,7 procent oglądalności, TVN24 - 2,8
RMF FM. Z wywiadu Kaczyńskiego dla Newsweeka: "Niemieckie media w Polsce. Tak to określam". Słuchalność - 22,3 procent.
TOK FM. Siedlisko lewactwa i homopropagandy. Słuchalność (ponadregionalna) - 1 procent.

Celowo pominąłem w tym zestawieniu Super Express, dziennik Polska (wystartował kilka dni przed wyborami), Polsat i Radio Zet, bo ich nastawienie polityczne jest dla mnie zupełnie niejasne. Co prawda Polsat zasłynął posunięciem (z pracy) Lisa, ale jedna jaskółka antykaczorami nie czyni.

I jak ten rachunek wygląda? Dodajmy zasięgi.
Za Kaczorami - 108,66
Przeciw 95,74

Puenty nie będzie, bo nie mam potrzeby dyskutować z liczbami.

wtorek, 26 lutego 2008

Bojkot Pekinu: stare metody w nowych czasach

Gdy polscy politycy podpisali się pod apelem organizacji World Solidarity, wzywającym do bojkotu olimpiady w Pekinie, przez media przetoczyła się krótka, acz intensywna dyskusja: czy polscy sportowcy powinni wystartować na olimpiadzie w Pekinie. Wiadomo, komunistyczne Chiny za nic mają przestrzeganie praw człowieka a olimpiadę rozgrywają propagandowo. Nie powinniśmy więc w niej uczestniczyć, by nie firmować tych działań.

Wiara w siłę apeli i politycznych decyzji jest zaiste wielka. I zupełnie niedzisiejsza. Co prawda bardzo podoba mi się myśl, by pozbawić sportowców możliwości przetestowania w praktyce działania najnowszych specyfików farmakologicznych, nie wierzę bowiem w coś, co ładnie nazwano „sportową rywalizacją”, a co jest tylko rywalizacją dopingową, ale takie apele, jak ten Word Solidarity, nic nie dadzą. Nawet jeśli jakiś kraj zdecyduje się na bojkot, będzie to gest zupełnie bez znaczenia. Olimpiada się odbędzie, miliardy ludzi ją obejrzą, media będą ją relacjonowały w szczegółach, telewizje transmitujące zawody zarobią miliardy, a Międzynarodowy Komitet Olimpijski odtrąbi sukces.

Nie ma więc nadziei? MKOl może zrobić olimpiadą co chce, a my możemy tylko oglądać z zainteresowaniem mniejszym lub większym? Może przyznać igrzyska Chavezovi, jeśli będzie miał taką ochotę i Iranowi, jeśli uzna to za zyskowne?
Ależ nie. Trzeba tylko wystrzegać się pustych gestów i zauważyć siłę tam, gdzie ona drzemie.

Jedynie pieniądze zmuszą MKOl do respektu. Kto je trzyma? Publiczność. Sponsorzy płacą MKOl, bo ludzie widzą w telewizorach ich loga. Telewizje płacą MKOl, bo klienci chcą umieszczać reklamy przy transmisjach. Reklamodawcy płacą telewizjom, bo widzowie oglądają spoty. Prosty mechanizm. Kto go może przerwać? Właśnie publiczność. Wystarczy, że odwróci się placami do ekranu i pieniędzy nie ma, bo telewizje rozliczają koszt dotarcia do widza. Jeśli zamiast przykładowych trzech miliardów, otwarcie i zamknięcie olimpiady obejrzy jeden, podobnie z zawodami, cała misterna kalkulacja wywróci się do góry nogami. Żadna telewizja nie zapłaci tyle za prawa do transmitowania następnych igrzysk, sponsorzy podobnie. MKOl zrobi wszystko, by sobie na taki bojkot publiczności nie pozwolić.

Dobrze, ale jak przekonać publiczność?
W sieci.
To tam jest opinia publiczna. W społecznościach, na forach, na blogach. W dodatku jest bardzo wpływowa, bo ma potrzebę wyrażania swoich opinii.
Jeśli kilkaset milionów internautów sieć zbojkotuje Pekin, to tak jakby tej olimpiady nie było. Czego sobie i Państwu życzę.

środa, 20 lutego 2008

Gdybym był lewicowcem

Drogie garnitury i technokratyczna pewność siebie nie zatrzymają katastrofy. Lewica w rozsypce, zjadająca własny ogon, powoli zbiera się do kolejnej debaty programowej. Po klęsce prawicowej utopii, w opozycji do bezideowego rządu Platformy, znów rozgląda się, czym by tu zachwycić społeczeństwo. Ale gdy tylko ustami Olejniczaka czy Szmajdzińskiego chlapnie coś o lewicowych ideałach, już pozostali gracze sceny politycznej boki zrywają a publiczność patrzy ze zdziwieniem, zadając pod nosem pytanie: a skąd ten chłopczyk? Jeszcze tylko Marek Borowski próbuje coś z tej liberalno-kapitalistyczno-lewicowej mieszanki sklecić, ale i on pada, gdy zanurzy się szczegółach.
Zapętliła się nam ta lewica. Zauroczyła Blairem i Schroederem nawet nie zauważając, że im lewicowa łatka służyła jedynie do oznaczenia obozu. Przyjęła za pewnik to, co liberałowie i konserwatyści powtarzają o zwycięstwie kapitalizmu, o końcu historii, nawet nie próbując zweryfikować tych opinii. Dała sobie wmówić, że tylko ona taka straszna, ze Stalinem-mordercą na koncie, i boi się głośno przypomnieć, że faszyści czy nacjonalizmy wojny bałkańskiej to nie jej robota, a tych z prawej strony.A przecież nie po wiek wieków prawica będzie rządzić w Polsce.
Wyborcom kiedyś się znudzi wybór między hard a soft prawicą. Rozejrzą się, z nadzieją wypatrując polityków mających coś do zaoferowania. Co wypatrzą? Jak na razie, wielkie G. Stara Lewica do naprawy zabiera się tak, jak potrafi. A że nie potrafi, zamawia u profesora Reykowskiego opracowanie dotyczące swojej sytuacji i perspektyw. (Zamienne, że wśród osób, których opinie posłużyły profesorowi do przygotowania tego dokumentu są Celiński, Nikolski i Wiatr, a nie ma Olejniczaka. Za młody? Za głupi? Czy już się nie liczy?)
Co może świeżego i mądrego powiedzieć Stara Lewica o sobie? Może odkryć, że powodem klęski z 2005 roku, gdy poparcie dla SLD spadło z 41 procent w 2001 roku do 11, były (proszę się nie śmiać, wymieniam za raportem, z zachowaniem kolejności):
* polityka odbierana jako antysocjalna;
* brak twardej linii w stosunkach Państwo-Kościół,
* utracenie kontaktu z organizacjami społecznymi;
* brak symbolicznego chociażby osiągnięcia, które przyczyniłoby się do poprawy sytuacji warstw upośledzonych;
* zaangażowanie Polski w wojnę na Bliskim Wschodzie;
* zapaść w służbie zdrowia;
* zła komunikacja ze społeczeństwem.
A może jakieś słówko o aferze Rywina, Starachowicach, nepotyzmie, łapówkarstwie, korupcji? Nic. Na koniec tylko dwa zdania: „Komisje Sejmowe i działalność prokuratury doprowadziły do powstania obrazu SLD jako partii skorumpowanych karierowiczów. Jest zresztą dość wiele faktów przemawiających za tezą, że część kadry tej partii potraktowała jej zwycięstwo wyborcze jako okazję do osobistego dorobienia się legalnymi, półlegalnymi czy nielegalnymi środkami”.
Tyle stara lewica rozumie z tego, co się stało. Niewiele. Co na przyszłość? Raport odpowiada: oczywiście trzeba mieć dobry program. Jaki? No… Dobry. Reykowski nazywa toto Projektem dla Polski. I znów, jak za starych czasów, program to zupełnie pusty (cytuje za Reykowskim):
* tworzenie warunków dla przyspieszenia cywilizacyjnego postępu i modernizacji kraju;
* rozwinięcie programu zwalczania ubóstwa i różnych form upośledzenia społecznego;
* wspomaganie rozwoju społeczeństwa obywatelskiego.
I tak dalej w tym (złym) guście.
Zostawmy starych. Raport wspomina jeszcze, że tylko na bazie istniejących struktur powstać może Nowa Lewica. Z czego wnioskować należy, że ta Nowa całkiem Stara ma być, jedynie ubrana w nowe szatki. Zajmijmy się Nową. Ta nie potrzebuje programu, potrzebuje idei. A one istnieją, wędrują po świecie, pęczniejąc i nabierając znaczenia.
Gdybym był lewicowcem, zastanowiłbym się, jak je zagospodarować.

Precz z postpolityką
Prezydent Francji ugania się publicznie za spódniczką (niczego sobie, owszem, ale to tylko dziewczyna od noszenia ciuszków), a były premier Włoch wygładza zmarszczki u chirurga plastycznego, by przekonać wyborców-kobiety i zaspokoić własną próżność. Prezydenci, premierzy, kanclerze siedzą na słupkach sondaży, analizując każde słowo, każdy ruch, swój i przeciwników. Te nic nie znaczące gesty w ich oczach przekładają się na procenty, bo kampania wyborcza rozpoczyna się już chwilę wyborach. Think tanki tworzą kilometry zdań, których nikt nie czyta, dziennikarze najchętniej polemizują sami ze sobą a wyborcy wybierają między mniejszym złem a większym, bo są przywiązani do myśli, że jednak coś od nich zależy. A że po wyborach będzie, jak było? Cóż, nadzieja naszą matką jest.
To właśnie postpolityka. Świat, w którym lewica i prawica nie prowadzi wielkich sporów ideologicznych, bo nie ma się o co spierać. Skoro komuniści przegrali a kapitaliści górą, musimy się tylko dobrze w tym kapitalizmie urządzić. Spierajmy się jedynie o to, jak to zrobić lepiej.
Gdzie tu miejsce dla lewicy? Ano właśnie w negacji tego stanu. Nie ma się co łudzić, że postpolityka będzie wieczna. Albo zewnętrzne zagrożenia zmuszą Zachód do przewartościowania politycznych celów i sposobu uprawiania polityki w ogóle, albo niewydolna postpolityka, zajmująca się samą sobą a nie problemami społecznymi zatnie się, doprowadzając do napięć, które przenicują społeczeństwo bardziej, niż rewolucja lat 60.
Odpowiedzi na postpolitykę pojawiały się już po prawej stronie, w Polsce w postaci braci Kaczyńskich. Jednak z racji tego, że sprowadzają się one do hasła „powrotu do wartości” (czytaj: tradycji i przeszłości) nie stanowią odpowiedzi na aktualne wyzwanie, jedynie są ucieczką przed nimi.
Warto więc się przyjrzeć z bliska takim miejscom jak Porto Alegre, gdzie budżet miejski uchwalany jest przy współudziale społeczności lokalnych. Może antidotum na postpolitykę jest demokracja uczestnicząca, gdzie ważniejszy dla społeczności lokalnych jest wpływ bezpośredni niż przedstawicielski?

Globalizacja tak, turbokapitalizm nie
To hasło antyglobalistów. Stara Lewica ich nie lubi. Śmierdzą anarchizmem, komunizmem i brudnymi koszulkami z Che Guevarą. Podejrzewa ich, całkiem niesłusznie, o niechęć do globalizacji w ogóle. Nie zauważając, że ta zbieranina młodych buntowników w globalnej sieci czuje się jak ryba w wodzie.
Twórca terminu „turbokapitalizm”, amerykański ekonomista Edward Luttwak twierdził, że ostatnie dwie dekady zmieniły gospodarkę światowa tak bardzo, że stare pojęcia nie opisują już stanu rzeczy. Zamiast kontrolowanego przez państwo kapitalizmu mamy zderegulowaną, zliberalizowaną i sprywatyzowaną gospodarkę. W tym turbokapitalizmie krąg beneficjentów jest ograniczony, a bogactwo nie zależy już od własnej przedsiębiorczości, kwalifikacji i pracowitości, a ekonomicznej ruletki, gdzie o wygranej bądź przegranej decydują czynniki, na które nie mamy wpływu. Luttwak pisał, że „turbokapitalizm ma wiele wspólnego z sowiecką wersją komunizmu” – wydajność jest fetyszem a recepty są dla wszystkich jednakowe, ignorują różnice cywilizacyjne, kulturowe i społeczne.
W tym prostym haśle antyglobaliści uchwycili cały zestaw zastrzeżeń do współczesnego, dogmatyczno-liberalnego kapitalizmu i określili program dla Nowej Lewicy.
Nikt racjonalnie myślący nie zaneguje liberalnej gospodarki, bo nie potrafi przedstawić sensowej alternatywy. Co nie znaczy, że taką gospodarkę mamy przyjąć z całym dobrodziejstwem inwentarza, godząc się z jej ułomnościami i wynaturzeniami. Globalny system gospodarczy doszedł do miejsca, w którym wielkie korporacje finansowe mają większy wpływ na procesy gospodarcze, niż rządy. Godzić się z tym stanem rzeczy, to godzić się na ograniczenie demokracji, bo ta, ze swojej natury, dobrze się ma w państwie, nie korporacji.

Lider z ludu, nie ze sklepu Hugo Bossa
Nie, nie chodzi o to, by przywódcy lewicy, wzorem prezydentów południowoamerykańskich, unikali dobrze skrojonych garniturów. Chodzi o pewną nić kulturowego zrozumienia z własnym elektoratem. Co by o Kaczyńskich nie mówić, nadawali na tej samej mentalnej fali, co ich wyborcy. Język, choć ordynarny, był wspólny. Język polskiej lewicy to ten, którym przemawia we wspomnianym wyżej raporcie Reykowskiego - nowomowa. Lewicy potrzeba charyzmatycznych przywódców, bo tylko tacy są słuchani. Zamiast nich mamy technokratów, rozprawiających o problemach społecznych w kategoriach domykającego się, lub nie, budżetu. I – nolens volens – wśród starej lewicy takich postaci nie ma. Oni już dawno utracili kontakt z rzeczywistością a zwykłego człowieka nie poznaliby nawet gdyby wstawić im go do salonu i posadzić w ich ulubionym fotelu. Podejrzewaliby, że to ktoś ze służb albo przebrany dziennikarz. Miejsce dla towarzystwa spod znaku Janika, Szmajdzińskiego, Oleksego, Dyducha, Nikolskiego czy Łubackiej jest w komfortowo urządzonym rezerwacie, niech się pięknie nazywa Fundacją, gdzie będą w spokoju, odizolowani, kultywować politykę na swój obraz i podobieństwo.

Uczmy Darwina, nie w imię Ojca i Syna
W Ameryce konserwatywna rewolucja była reakcją na kulturalną i obyczajową rewolucję lat 60. W Polsce – na indywidualizm i liberalizm lat 90. Zmiany zachodzą tak szybko, że umykają percepcji dużej części społeczeństwa. Na początku lat 90. szokiem dla starszego pokolenia były konkubinaty i rosnącą liczba dzieci pozamałżeńskich, dziś czytają, że dwóch mężczyzn żąda, by nazywać ich rodziną. Dlatego gdy słyszą konserwatywnego polityka wspominającego z rozrzewnieniem, że kiedyś było lepiej, wierzą. I głosują.
Konserwatywna rewolucja daje proste recepty tam, gdzie świat jest skomplikowany, dlatego pada pod ciężarem własnej nieudolności. Zwłaszcza że Kościół Katolicki, z którego myśl konserwatywna wyrasta, do której się odwołuje, gdy sama nie potrafi zaproponować rozstrzygnięcia, systematycznie, wolno, acz zauważalnie, traci wpływy. By podeprzeć się badaniami: 61 procent katolików uważa, że seks przed ślubem nie jest grzechem, 65 procent akceptuje rozwody, 400 tysięcy wiernych każdego roku przestaje uczestniczyć we mszach (źródło: Millward Brown SMG/KRC, badania dla Newsweeka z 25-28.01.08.). Ta tendencja nie wynika z zanikającej potrzeby transcendencji, ale w prostego faktu, że „życie sobie, kościół sobie”. Dlatego Nowej Lewicy jak dżdżu potrzeba zwarcia z Kościołem. Nie z powodów historycznych a praktycznych: na tym tle jej społeczno-obyczajowe propozycje będą czytelne, wyeksponowane i zrozumiałe. In vitro, religia na maturze, antykoncepcja, wychowanie seksualne w szkołach, feminizm, może nawet związki homoseksualne – to nie są pola kompromisu, ale walki.
Stara Lewica (w osobie np. Leszka Millera) uznawała konieczność ustępowania kościołowi i w istotnych, i zupełnie marginalnych sprawach. W zamian spodziewała się poparcia hierarchów dla przemian. Czym to się skończyło? Zwycięstwem kościoła toruńskiego, marginalizacją łagiewnickiego i ojcem Rydzykiem jako ikoną. Oraz katechetami, którzy uczą w szkołach dzieci, że Darwin to jakiś szaleniec, któremu roiło się, zże człowiek pochodzi od małpy, a przecież wiadomo, jaka jest prawda.
Rozpowszechniający się „nowy relatywizm” zrównuje religijną i naukową metodę dochodzenia do prawdy. Studiowanie Biblii i analiza wykopalisk mają być równie skutecznymi metodami poszukiwania odpowiedzi na pytanie, co się działo na Ziemi w zamierzchłej przeszłości. A skoro metody są równoprawne, dlaczego faworyzować w szkołach jedną z nich – naukową?
„Nowy relatywizm naukowy” przebił się do świadomości społecznej wraz z konserwatywną rewolucją, co jest tym bardziej kuriozalne, że nie zyskuje akceptacji Watykanu. Stara Lewica godzi się z tym stanem rzeczy, Nowa powinna go zmienić.

Podatek liniowy równa w dół
Zrywająca z progresją polityka fiskalna to kolejny fetysz naszych czasów. Podatek liniowy w miejsce progresywnego ma zbawiennie wpływać na rozwój gospodarczy, walkę z szarą strefą i ogólne bogacenie się społeczeństwa. Czy wpływa? Trudno o jednoznacznie wyniki. Półtora roku temu Międzynarodowy Fundusz Walutowy opublikował raport, w którym wprowadzanie podatku liniowego nazwano „swoista modą”. „Niektóre kraje, które były pionierami we wprowadzaniu podatku liniowego, mogą być zmuszone do wycofania się z tego pomysłu” – pisano w raporcie. Zdaniem tej instytucji opinie o pożytkach płynących z wprowadzenia jednolitej stawki podatkowej są przesadzone. „Choć nie ma wątpliwości, że grono krajów, w których obowiązuje podatek liniowy będzie się powiększać, bardziej interesujące jest, czy dojdzie do migracji w przeciwną stronę. Dyskusję nad podatkiem liniowym charakteryzowały w większym stopniu hasła i retoryka, niż analiza i dowody”. Raport podkreślał również trudności polityczne wynikające z faktu, że na wprowadzeniu podatku liniowego tracą pracownicy o średnich dochodach.
Nic dziwnego, że publikacja została zupełnie przemilczana w polskich mediach (cytuję z onetem.pl, ten za Financial Times z 19.10.2006). „Swoistej modzie” na podatek linowy uległa większość naszych dziennikarzy gospodarczych. Swego czasu uległa też lewica, wspominając o jego dobroczynnych skutkach i nawet głośno zastanawiając się nad jego wprowadzeniem.
Liniowy dobrze wpasowuje się w system sprawiedliwości społeczne tylko w doktrynie skrajnego liberalizmu. Myśl, że bogaci powinni więcej płacić na utrzymanie państwa i że to właśnie jest sprawiedliwe społecznie, jest tam uznawana za herezję.
Można oczywiście naśmiewać się z egalitaryzmu, przypominając XIX-wieczne znacznie tego słowa, ale egalitaryzm rozumiany jako równość szans, zwłaszcza w dostępie do wiedzy i informacji (a to domena – i koszt – państwa), powinien być osią politycznej doktryny Nowej Lewicy.

Gdybym był lewicowcem, przyjrzałbym się jeszcze ekologizmowi, bo turbokapitalistyczna i postpolityczna perspektywa nie lubi zajmować się daleką przyszłością. Zastanowiłbym się nad problemem darmowego dostępu do wiedzy informacji, nie ufając zapewnieniom, że zadba i wyreguluje to wolny rynek. I zapamiętałbym, że mimo feministycznej rewolucji hasło „wszyscy ludzie są równi, ale kobiety równiejsze” wciąż zachowuje aktualność.Gdybym był lewicowcem, rozpocząłbym publiczną dyskusję nad opisanymi wyżej ideami, licząc, że także dzięki temu dostaną się one do świadomości społecznej.
Gdybym był…

poniedziałek, 18 lutego 2008

Zostawcie ustawę kominową w spokoju

Minister Grad chce zmienić ustawę kominową tak, by prezesi, oprócz pensji zasadniczej, która obecnie nie może przekroczyć sześciu średnich krajowych (18,6 tys zł), mogli dostawać również uznaniowy dodatek do wynagrodzenia. Czyli, mówią po prostu, zarabiać więcej.
Na pierwszy rzut oka idea ze wszech miar słuszna. Ograniczenie przez państwo zarobków we własnych spółkach powoduje, że fachowcy nie chcą w nich pracować, bo prywatni pracodawca płaci kilka-, kilkanaście razy więcej. O konieczności zniesienia tych ograniczeń politycy i publicyści wspominali nie raz.
Niestety, to co na pierwszy rzut oka wygląda racjonalnie, z bliska…
Bo czy zna ktoś profesjonalistę z bardzo mocną pozycją na rynku, który zarządzą spółką skarbu państwa? Jako prezes, wiceprezes, członek zarządu, członek rady nadzorczej? Taki, co jak tylko będzie wolny, nie opędzi się od propozycji konkurencji. Wolne żarty. Nie tak się zostaje prezesem państwowej firmy. Decydują o tym, zawsze decydowali i będą decydować – niestety – politycy. Aktualny rząd znaczy się.
Wyciągając wnioski z tego prostego faktu: zniesienie ograniczeń dla prezesów spółek skarbu państwa spowoduje jedynie, że wskazani przez polityków kumple i znajomi królika będą zarabiali więcej. Ci, których rynek ceni i którym chce płacić naprawdę duże pieniądze i tak nie pójdą do tych spółek, bo i po co? By zarabiać mniej i zależeć od politycznych wiatrów?
Nie wierzę w dobre intencje ministra Granda (że chce przyciągnąć do spółek fachowców itd.) Ponieważ sam już obsadził niejedno stanowisko, wie, jak to się odbywa. Nie ma powodu, by jego znajomi, albo znajomi kolejnego ministra czy polityka ekipy aktualnie rządzącej, dostawali więcej. Jak chcą zarabiać, niech ruszą na rynek. On ich odpowiednio wyceni.

czwartek, 14 lutego 2008

Pogrzeb prawicowej utopii (cz.2)

Polska prawica ma czego zazdrościć lewicy. Historia sprawiła, że to nie ona rozdawała karty przy Okrągłym Stole, nie ona decydowała, w jaki sposób dokona się przejście od komunizmu do kapitalizmu. Tam grała drugie, jeśli nie trzecie skrzypce. Zmarginalizowana, odsunięta, bez wpływu na rzeczywistość… To musi rodzić frustrację. Trudno było spokojnie przyglądać się, jak środowisko Jacka Kuronia i Adama Michnika, z popieranym przez nich Tadeuszem Mazowieckim, w 1989 roku wspólnie z komunistami ustala zasady gry na najbliższe kilkanaście lat. Te zasady były proste i sprawdziły się w praktyce: kompromis zamiast wojny i umiarkowanie zamiast radykalizmu. (Rację miał Adam Michnik, latami ostrzegający przeciwko rządom prawicy i wszelkiej maści radykałów. Wspomniane wyżej zasady – jak pokazuje praktyka rządów Jarosława Kaczyńskiego – pierwsze padły ich ofiarą.)

Prawica nigdy nie pogodziła się z faktami. Odezwał się kompleks młodszego brata. Podobnie jak młodszy brat zazdrości starszemu pozycji i chce wykazać, że to jemu należy się palma pierwszeństwa, tak ona zazdrościła Michnikowi i spółce. Podobnie jak młodszy brat, tak i ona nie chciała przyjąć do wiadomości faktu, że to pierwszeństwo jest czynnikiem obiektywnym, niezależnym, wynika z chronologii, nie zasług. Dlatego podważała i wciąż podważa działania i opinie starszego, obojętne, czy są sensowne, czy nie.

Negacja zastanego porządku stanowi kwintesencję politycznego programu prawicy. Zamiast ustalonych przy Okrągłym Stole zasad, świat nowych-starych wartości. Co to są za wartości, co to za stary świat, ten w czasów II Rzeczpospolitej czy z czasów Pierwszej? Może wyidealizowany, ochrzczony mianem IV RP? Tu prawica nie udziela odpowiedzi, bo do tego trzeba jasnego umysłu, a ten prawicowy poddany silnym emocjom i znerwicowany.

Gdy rok temu Dziennik piórem Macieja Rybińskiego ogłaszał „Koniec Polski Michnika i Kiszczaka”, prawicy wydawało się, że w końcu wzięła rząd dusz. – Polska stoi w przede dniu rewolucji – pisał Rybiński. – Nie rewolucji szubienic, krwi, odwetu, niewinnych ofiar rozszalałych szwadronów śmierci, jak nam to wmawiano, tylko rewolucji moralnej polegającej na odkrywaniu prawdy, przywracaniu właściwej hierarchii wartościom i prawdziwego znaczenia słowom”. Ale nawet „przywracanie właściwej hierarchii wartościom” było dla prawicy zadaniem zbyt trudnym. Była przekonana, że społeczeństwo zadowoli się ideami, nie z działaniem. Błąd, kolejny. Okazało się, że zamiast rządu dusz, prawica ma tylko kilka gazet.

Cóż więc nam zostaje z tej prawicy? Nie ośmielę się twierdzić, że hardprawica spod znaku Kaczyńskiego i Giertycha już do władzy nie wróci. Może wróci, to suma błędów przeciwników, przypadku i okoliczności społecznych. Ale projekt prawicowej utopii spod znaku IV RP możemy ze spokojem pogrzebać. Jak i każdy inny prawicowy projekt modernizacyjny. Nie ze względu na ich jakość, ale ze względu na ojców. Dopóki prawicowe pokolenie, które historia odesłała do kąta w 1989 roku nie zejdzie ze sceny (w jak najbardziej fizycznym sensie), jego kompleksy zawsze wygrają z rozumem. Ważniejsze będzie roztrząsanie historii i cudzych przewin, niż działanie. Liczyć, że Jarosław Kaczyński przestanie się obrażać, gdy cztery miesiące po wyborach ktoś ośmieli mu zmniejszyć ochronę, to jak zakładać, że Lech Kaczyński zmieni się z obąbanego prezydenta w tryskającą optymizmem i profesjonalną pewnością siebie głowę państwa. Psychologia zna takie przypadki, ale one wymagały leczenia. A „zdrowa tkanka narodu” nie chce się leczyć.

Co nam zostanie po pogrzebie prawicowej utopii?
(cdn)

środa, 13 lutego 2008

Pogrzeb prawicowej utopii (cz.1)

Mieli wszystko. Rząd, prezydenta, większość w Sejmie i Senacie, telewizję, sprzyjające media, Narodowy Bank Polski, spółki skarbu państwa, najważniejsze urzędy. Nawet za opozycję – partię o zbliżonych poglądach. Co takiego jest w polskiej prawicy, że zamiast skutecznie (także z myślą o własnym interesie) rządzić, rozwala wszystko, czego się dotknie. Co takiego siedzi w głowie Kaczyńskiego, Dorna, Ujazdowskiego, że interes Polski, którym tak często wycierają sobie gębę, traci na ich rządach?

(Na początek krótka uwaga metodologiczna. Choć Platforma Obywatelska lubi mówić o sobie jako o prawicy, nie uznaję ją za przedstawiciela tej opcji. Donald Tusk swoją prawicowość traktuje jak kostium. Dobry, gdy podoba się publiczności, natychmiast wyląduje na śmietniku, jeśli publika zacznie gwizdać. Jeśli już, określiłbym Platformę jako soft prawicę, którą lepiej charakteryzuje konformizm, niż jakakolwiek idea polityczna, bo te Platforma jednego dnia może uznawać za własne, innego zwalczać, jeśli tylko uzna to za efektywne.)

Nie pochylam się nad polską prawicą, bo pociągają mnie jej idee. Uznaję potrzebę jej istnienia jako naturalnego korektora lewicowych pomysłów społecznych i gospodarczych. Jednak fascynujące jest upośledzenie prawicowych polityków, niezdolnych do sensownego praktycznego działania. Warto poszukać przyczyn tego stanu.

Na początek odrzuciłem tezę, że niekompetencja to wrodzona cecha prawicy w ogóle. Co prawda jakiś czas temu politolog David Amodio i jego koledzy z Laboratorium Neurologii Społecznej New York University ogłosili w artykule „Neuropoznawcze korelaty liberalizmu i konserwatyzmu”, że – w uproszczeniu mówiąc – prawicowcy są głupsi od ludzi o lewicowych przekonaniach, ale doświadczenia z Wielkiej Brytanii (Thatcher) i USA (Reagan) mówią co innego.

Teza pierwsza: brak zaplecza intelektualnego
Do skutecznych rządów potrzeba ludzi i wiedzy, tę zaś posiadają nie politycy a „mędrcy” (by uniknąć zdezawuowanego terminu autorytety). Prawicowi politycy i publicyści twierdzą, że przez całe lata 90. byli spychani poza obręb głównego nurtu debaty publicznej. Przyczynić się do tego miała głównie Gazeta Wyborcza, z jej wrodzoną nienawiścią do wszystkiego, co konserwatywne, prawicowe i narodowe. Nie lubią wspominać o pampersowej telewizji czasów Walendziaka, o dzienniku Życie, który zamiast walczyć na rynku o pozycję, utonął w międzyfrakcyjnych walkach redaktorów, o tworzonej za państwowe pieniądze telewizji Plus. Nie wiem, czy notoryczne podnoszenie argumentu „marginalizacji prawicy” ma służyć usprawiedliwieniu, faktem jest, że z zapleczem intelektualnym polska prawica ma obecnie problem. Z całym szacunkiem, Krasnodębski i Legutko to jednak nie Kołakowski. I nie chodzi tu bynajmniej o poglądy, a o potencjał i warsztat intelektualny.
Politycy prawicowi mają tego świadomość, dlatego w kółko powtarzają, że wspomniana już Gazeta Wyborcza, że uniwersytety opanowane przez postkomunę i lewicę, że Katyń, gdzie wymordowano prawdziwą polska inteligencje, że elity tkwiące w postkomunistycznym układzie, mające na względzie jedynie własne profity a nie dobro kraju i idee.
Przy tak ubogim zapleczu chciałoby się zawołać: więc idźcie i nawracajcie. W końcu gdyby nie św. Paweł, nauki Jezusa też nie dotarłyby do milionów.
Tu prawica potyka się o kłodę, którą w dodatku sama rzuca sobie pod nogi – niezdolność do debaty. Ze swoim przywiązaniem do tradycji i hasłem „powrotu do świata wartości” prawica uznaje się za dysponenta prawdy. Prawda – w tym ujęciu – jest tylko jedna, dlatego nie ma sensu nad nią dyskutować. Przeciwników trzeba nawrócić, a jeśli to nie przynosi efektu – zmusić do uznania prawdy. Stąd cały problem PiS-u z pozyskaniem elit: te chcą zostać przekonane, a są nawracane. Ten problem bardzo dobrze obrazuje zapowiadane na początek marca spotkanie liderów i działaczy PiS z sympatyzującymi z partią intelektualistami. Ma ono pomóc w odzyskaniu poparcia środowisk inteligenckich. Któż tam będzie? Nowak, Legutko, Terlecki… Czyli ci, którzy i tak od dawna popierają PiS. Przekonani będą przekonywać przekonanych.
Ale zaraz. Przecież rząd AWS-u nie miał problemów z zapleczem. Życie społeczno-polityczne nie było tak zideologizowane jak obecnie i „mędrcy” godzili się pracować dla polityków. A mimo wszystko AWS skompromitował się jak PiS (o czym mało kto pamięta).
Szukam więc dalej.

Teza druga: niezdolność do kompromisu
Fakt, lewica nie ma z tym problemu. Może dogadać się z każdym, z czego zresztą prawica czyni jej zarzut. Bo i jak wygląda kompromis według polityków polskiej prawicy? Powstaje nowa partia. I to musi być jakaś cecha immanentna polskiej prawicy, bo na świecie partie konserwatywne nie mają problemów z zawiązywaniem koalicji i znajdowaniem sprzymierzeńców.
Rząd PiS na kompromis nie szedł. Ale z drugiej strony, jaki rewolucjonista idzie? Nieudane rewolucje to właśnie ofiary kompromisów. A PiS nie po to szedł do władzy, by zarządzać państwem, ale by je zmieniać. Z drugiej strony, aby przeprowadzić rewolucję, trzeba mieć za sobą masy. A tych PiS nie miał. Co prawda 20-30 procentowy elektorat popierał Kaczyńskich bezwarunkowo, ale po przeliczeniu procentów na jednostki nijak nie wychodziła większość. Jedynie większość głosujących. A tych wtedy było nie za wiele.
Czyż więc ta właśnie niezdolność do kompromisu jest przyczyna porażki polskiej prawicy? Byłaby, gdyby nie jeden istotny szczegół. Balcerowicz. Trudno wyobrazić sobie rewolucję bardziej radykalną niż jego reformy. Nie było w nich politycznej kalkulacji, nie było kompromisu. A efekt? Zgoła przeciwny.

Teza trzecia: anachroniczna wizja państwa
Kiedyś nazwałem Kaczyńskich prawdziwymi postkomunistami. Wierzą oni, że władza, opierając się na sile aparatu państwowego jest w stanie przeorganizować strukturę społeczną i gospodarczą. To przecież politycy Prawa i Sprawiedliwości, a nie społeczeństwo, miało zbudować IV RP. Ale społeczeństwo chce silnego państwa, dopóki nie wchodzi ono z butami w ich życie. Rząd Kaczyńskiego, Leppera i Giertycha nie wyczuwał tego niuansu, dlatego został przez wyborców odprawiony z kwitkiem.
Bylibyśmy blisko znalezienia odpowiedzi, gdyby nie fakt, że z wszystkich badań opinii społecznej wynika, że Polacy tęsknią za rządami silnej ręki. Mógł więc co najwyżej Kaczyński nieudolnie wprowadzać swoją wizji silnego państwa, ale nie pomylił się co to meritum.

Układ, nad którym znęcało się już setki publicystów, pominę milczeniem. Został ostatni czynnik, zupełnie niepolityczny. (cdn)

środa, 6 lutego 2008

O Ziobrze, laptopie i sile języka

Rozmowa z byłym ministrem sprawiedliwości Zbigniewem Ziobrą

Panie ministrze, ma pan poczucie obciachu?
To nie jest teza prawdziwa.
Nie chodzi o tezy, ale o odczucia.
Ja jestem ciągle atakowany, kieruje się w moją stronę inwektywy, właśnie z powodu moich działań. Tu jest właśnie przykład.
Pytamy, bo cała afera z laptopem jest żenująca. Naprawdę minister musi niszczyć publiczny sprzęt?
Te informacje, które panowie podają dodatkowo, wzbogacając pewne zdarzenia, które miały miejsce, są nieprawdziwe.
To są informacje od ministra Ćwiąkalskiego...
Nie znam raportu, więc jeżeli się zapoznam, to chętnie się...
Nie ma raportu, są informacje. Co takiego miał Pan w laptopie, jakie dokumenty, że zniszczył Pan sprzęt, aby tylko nie dostał się w inne ręce?
My nie chcemy myśleć w takich kategoriach. Natomiast inną jest rzeczą, aby mówić prawdę, a problem prawdy jest problemem istotnym niezależnie, czy dotyczy historii, czy dotyczy spraw osobistych, czy dotyczy spraw programowych.
Przepraszamy, ale o czym Pan mówi? Na jakie pytanie Pan teraz odpowiedział, bo chyba nie na nasze?
To niedorzeczność.
Niedorzeczność? Słuchacze chcieliby się dowiedzieć, dlaczego zniszczył Pan laptop.
Oczywiście rozumiem pytanie.
Ale Pan nie odpowiada.
To pokazuje celowe działanie pewnych osób, które są zainteresowane tym, by tak właśnie się działo.
O czym Pan mówi?
Po pierwsze, daje dużo do myślenia to, że następnego dnia po przesłuchaniach w prokuraturze zeznania osób, które pomawiają między innymi mnie i inne osoby z poprzedniego kierownictwa ministerstwa sprawiedliwości, znajdują się w gazetach.
Dobrze, ale jak doszło do zniszczenia laptopa?
W godzinach wczesno rannych zadzwonił do mnie któryś z prokuratorów do domu z informacją, że doszło do tego tragicznego zdarzenia.
Czy sprzęt uda się uratować?
Wczoraj odbyła się sekcja. Rozmaite spekulacje, które były tworzone, pewnie z różnych intencji na temat przebiegu tej historii, w świetle tej sekcji okazały się nieprawdziwe.
Co Pan ma na myśli?
Te okoliczności wskazują na to, że mieliśmy do czynienia z tragicznym zdarzeniem. Na to również wskazują zeznania wszystkich świadków. Mam taką wiedzę ogólną.
Świadków? Ktoś widział ten wypadek?
Jestem prawnikiem, do tego jeszcze prokuratorem generalnym więc nie chciałbym tutaj wydawać kategorycznych opinii, z którymi później musiałbym się rozstać i z nich się wycofywać.
Przepraszamy, ale nic nie rozumiemy. Najpierw mówi zaprzecza Pan, że zniszczył laptop, potem, że to był nieszczęśliwy wypadek, jeszcze później, że byli świadkowie, a potem, że nie byli. Co Pan chce powiedzieć?
Problem polega na tym, że politycy również popełniają przestępstwa.
Kogo Pan ma na myśli?
Politycy PO muszą się zastanowić.
Co mają do tego politycy PO?
Przecież oni tam kłamali, i tu kłamią, więc identycznie kłamią.
Rozumiemy, że mówi Pan o ministrze Ćwiąkalskim?
Przede wszystkim polityka nie polega na tym, że daje się prezenty.
Laptop nie jest prezentem. To własność publiczna, którą Pan tylko dostał w użytkowanie.
Tu chodzi o tajemnicę państwową.
Jaką tajemnicę?
Osobiście nie zapoznawałem się z materiałami.
To skąd pan wie...? Niestety, musimy kończyć program.
Jeśli można tylko słowo...
Tak, prosimy.
To lekarze.
Co lekarze? Rozmawiał Pan z nimi?
Tak, trwają takie rozmowy rzeczywiście.
Co mówią?
Imputują mi stalinowskie rozwiązania.

Polityczny bełkot jest tak elastyczny, że da się zastosować do opisu każdej sytuacji. Ta rozmowa się nie odbyła co nie znaczy, że jest nieprawdziwa. Wszystkie wypowiedzi Ziobry pochodzą z wywiadów udzielonych przez niego między listopadem 2005 a styczniem 2008. Można próbować opisać rzeczywistość językiem polityków, ale cóż ten opis wnosi? Ziobro mógł zniszczyć laptop bo wiedział, że nic mu za to nie grozi. Wie, że gdy wyjdzie przed kamery lub siądzie przed mikrofonem, my zaczniemy go słuchać, obojętne, jakie głupoty będzie opowiadał i jak bardzo w żywe oczy kłamał. To właśnie siła języka. On sobie z tej siły zdaje sprawę. A my?

wtorek, 5 lutego 2008

Ostatnie tabu: Jan Paweł II

Za chwilę Tadeusz Bartoś, wybitny filozof, teolog i tłumacz św. Tomasza, zostanie wrogiem publicznym numer 1. Będziemy go wyzywać od najgorszych (pewnie i od żydów), obrażać, oburzać się, wypominać opuszczenie zakonu, oskarżać o karierowiczostwo. Odezwą się prawicowi politycy i dziennikarze, ktoś złoży doniesienie do prokuratury, ktoś wspomni o zakazie dystrybucji.
Przedsmak dają internauci, komentujący wprowadzenie do jego książki "Jan Paweł II. Analiza Krytyczna", która ukaże się 7 lutego. - "Politowania godne. Po co w ogóle publikować takie wypowiedzi???? J.P. II jest niepodważalnie Święty!!!!". "Jak się rzuciło kapłaństwo dla baby, to teraz trzeba szukać na gwałt pieniędzy na utrzymanie rodziny. Lepiej byłoby zostać prostytutką, ale do tego zawodu trzeba mieć jakieś walory i powołanie". "Nie wolno szargać świętości!!!!!" - piszą na portalu onet.
Polacy, których stosunek do Jana Pawła II najlepiej oddaje stwierdzenie abp. Życińskiego (kremówki tak, encykliki nie) patrzą na pontyfikat Karola Wojtyły z klapkami na oczach. Wiara tłumów, która w czasach JPII wygrała z teologią, nie dopuszcza możliwości, by papież się mylił lub błądził. Na świecie pontyfikat poddawany jest wszechstronnej analizie, w Polsce analizujemy jedynie, która ulica powinna zostać nazwana jego imieniem.
Bartoś naruszył tabu. Nie tyle wsadza kij w mrowisko, co głośno woła: podyskutujmy. "Przywołać jedynie pragnę opinie, które choć w naszym kraju prawie nieobecne, poza jego granicami bywają uznawane za oczywistość. (...) Uczciwość intelektualna domaga się konfrontacji choćby i z obcą, kłopotliwą perspektywą - pisze we wprowadzeniu do książki.
Opinie zebrane przez Bartosia mogą nam się nie podobać, ale na świecie uznawane są za pełnoprawny głos w dyskusji. Włoscy i hiszpańscy teologowie, krytykujący plany beatyfikacji Jana Pawła II, pisali o konserwatywnym stanowisku polskiego papieża w sprawie antykoncepcji, które utrudniło walkę z rozprzestrzenianiem się AIDS, marginalizacji teologów i zakonników, zwłaszcza wobec kwestii teologii wyzwolenia, tolerancji wobec dyktatorskich reżimów w Ameryce Łacińskiej i centralizacji władzy w Kościele.
Hans Küng, wybitny teolog, podważający nieomylność papieża, któremu Kongregacja Nauki Wiary w 1979 roku odebrała prawo nauczania w imieniu kościoła katolickiego, mówił z wywiadzie dla niemeickiego Spiegla (2003 rok), że "ten papież ma niestety dwa oblicza. Jedno pokazuje na zewnątrz: przyjazne, tolerancyjne, ukierunkowane na pojednanie, na prawa człowieka i pokój. Inne pokazuje we wnętrzu: dopuszcza się nietolerancji i stosuje inkwizycje."
W polskiej przestrzeni publicznej rozmawiamy o Janie Pawle II jedynie w myśl zasady: udowodnij, że JP II wielkim człowiekiem był. Dlatego to może być najważniejsza książka tego roku, równie ważna, jak kiedyś "Sąsiedzi" Grossa. Nie dlatego, że wzbudzi protesty i kontrowersje, ale rozpocznie dyskusję nad tym, o czym dyskutować trzeba, a czego nasza narodowa duma nie znosi: o nas samych.
Na początku lat 90 zdjęliśmy z cokołu Lecha Wałęsę, obejrzeliśmy z bliska rysy i pęknięcia i zrozumieliśmy, że mimo tych ułomności, jego miejsce zawsze będzie właśnie tam, na cokole.
Bartoś rozpoczyna właśnie podobny proces.