niedziela, 13 grudnia 2009

W kulcie własnego zdania

Uwierzyliśmy, w dobie internetu, że każdy głos jest ważny. Wymieniamy się opiniami, komentujemy na blogach, twitterze i na forach przekonani, że na tym polega dyskusja publiczna. Mamy zdanie na każdy temat. Na podstawie skrawków informacji, przemilczeń, niedopowiedzeń, wydajemy sądy i opinie. Co z tego wychodzi? Wirtualny tabloid.

Gdy w piątek w Rzeczpospolitej pojawiła się informacja o szantażu wobec Piesiewicza a kilka godzin później Super Express opublikował filmiki i zdjęcia, w internecie zawrzało. Taka historyjka to smaczny kąsek, nie tylko dla producentów bulwarówek. Blogi i fora rozgrzały się do czerwoności, tłum chętnych do wyrażenia oburzenia-poparcia-skomentowania-zaopiniowania produkował zdania z szybkością błyskawicy. Co wiedział? Że są jakieś filmy, że Piesiewicz paradował w sukience, a blisko niego pojawiły się biały proszek (kokaina) i prostytutki. Kontekst? Niejasny. Wiarygodność informatorów? Niepewna.

Internauci rzucili się na temat, niczym redaktor prowadzący bez pomysłu na czołówkę trzy godziny przed deadlinem. Kto szybciej, kto mocniej, kto bardziej kontrowersyjnie. Jeden blog, drugi, dziesiąty, Piesiewicz, koka i sukienka prześwietlone z wszystkich możliwych perspektyw, przenicowane na wylot, przypieczętowane. Powiedzieli, co uważają. Ocenili. Włączyli się do debaty.
Czują się lepiej?

Nie chodzi o jakość opinii. Jedne są celniejsze, inne mniej, jedne coś wnoszą, inne emanują skondensowaną głupotą. Zastanawiająca jest ta dziwna potrzeba skomentowania każdego wydarzenia i newsa. Skomentowania wszystkiego.
Czy można mieć własne zdanie na temat reformy emerytalnej, statutu PZPN, działań Zapatero i prywatyzacji szpitali? Większość wzruszy ramionami – co za absurdalne pytanie? Czytamy, oglądamy, zastanawiamy się, wyciągamy wnioski, jesteśmy wykształceni i używamy rozumu. Musimy mieć. Ogarniamy.
Tak nam się wydaje.
Problem w tym, że to zdanie często oparte na zasłyszanych opiniach, stereotypach, hasłach, które, choć chwytliwe, przy rozłożeniu ich na czynniki pierwsze puste są niczym programy partii politycznych. Brakuje czasu na głębszą analizę, więc blogerzy skaczą po łebkach.

W tradycyjnych mediach istniała funkcja komentatora, który miał patrzeć, zrozumieć i wyjaśnić. Niewielu się do tego nadawało. Dziś taką funkcję chcą w internecie pełnić wszyscy. Dlaczego nie? Przecież na tym polega debata publiczna. Po tym poznać człowieka inteligentnego, że próbuje zrozumieć. Jednak w większości to próby skazane na niepowodzenie. Nie z powodu warunków umysłowych, ale danych, które przetwarzamy.

Nie oszukujmy, że blogerzy mają dostęp do unikalnych informacji. Są tacy, ale giną w morzu papki. W Salonie24 jest kilka tysięcy blogów, miażdżąca większość to polityczne. Jest kilkudziesięciu dziennikarzy zawodowych i trochę niezawodowych. I pozostali, czyli opiniotwórcy. Komentują to, co usłyszą lub przeczytają gdzieś indziej. Tworzą opinie. Przekonani, że ich głos jest wartościowy.
Nie jest. Rozwodzenie się nad działaniami Tuska, bez znajomości zależności osobowych Platformy, nie obserwując tego z bliska, jest tylko tłuczeniem wierszówki. Co absurdalniejsze – takiej, za którą nikt nie płaci. Pewnie poprawia samopoczucie autorom, przekonanym, że uczestniczą w debacie, choć tak naprawdę perorują u cioci na imieninach.

Nie internet jest tu winny, to postawa żywcem przeniesiona z mediów tradycyjnych. Informacji do przemielenia jest coraz więcej, czasu mniej, więc produkcja komentarzy, analiz i opinii odbywa się niejako taśmowo. Są redakcje, w których publicyści piszą kilka kolumnowych analiz w tygodniu (Tacy sprawni czy takie potrzeby?). Ta choroba przeniosła się do internetu i panoszy się w najlepsze.

Już słyszę to oburzenie – zawodowy dziennikarz chciałby zamknąć usta blogerom. Nie w tym rzecz, a w jakości. Specjalizacji. Są blogi lepsze, niż niejeden gazetowy dział. Są internauci z większą wiedzą i łatwością pisania niż sowicie opłacani dziennikarzy. Ale są i tłumy mielących jedynie to, co przemielone. Mają prawo, to prawda. Ale nie udawajmy, że to debata publiczna.

środa, 2 grudnia 2009

Rycerze klimatycznej kontrreformacji

Chłopski rozum i zdrowy rozsądek dziś bardziej są poważane, niż naukowe teorie i hipotezy. Z tymi taki jest kłopot, że aby z nimi polemizować, trzeba się poruszać w obrębie aparatu, którym się posługują. Śledząc wrzawę wokół globalnego ocieplenia dochodzę do wniosku, że niedługo o prawdziwości – bądź nie – mechaniki kwantowej, będą orzekali publicyści polityczni i społeczeństwo w sondażach.


Dlaczego wierzysz w globalne ocieplenie? – pytają mnie gazety, telewizory, internet. Jako że człowiekiem bardziej tradycyjnej konstrukcji jestem, nie odpowiadam. Zawsze wydawało mi się, że to nie kwestia wiary a ustaleń. Nie mogę zająć ostatecznego stanowiska, bo o optimum klimatycznym, cyklach Milankovica i składnikach wymuszenia radiacyjnego mam nikłe pojęcie. Zostawiam to, w naiwności swojej, naukowcom.


Wydawać by się mogło, że to naukowa hipoteza jak każda inna. Klimatolodzy przeanalizowali pomiary i wyszło, że w ostatnim stuleciu wzrosła temperatura atmosfery. Klimat zmieniał się już wielokrotnie, ale wcześniej były to procesy rozłożone w tysiącach lat, więc się zdziwili. Postawili hipotezę, że za te zmiany odpowiada człowiek (uprzemysłowienie, emisja gazów cieplarnianych, itp.). Jak to z każdą hipotezą, i ta ma przeciwników wśród naukowców, ale która nie ma? Powinni się kłócić, elaboraty i opracowania pisać, argumentami się przerzucać, krótko – naukę uprawiać.


Ale dziś nauka to nie jest domena naukowców. Przecież tyle gazet, internet pojemny nieskończenie, w telewizji wiadomości całą dobę. Co to dla publicysty oderwać się na chwilę od portretu psychologicznego Kaczyńskiego, zapomnieć o wilczych oczach Tuska, i wypowiedzieć się o klimacie? – Ja nie wierzę, bo lato było zimne w tym roku – piszą. –Nabierają nas, bo tam o kasę chodzi – dodają. (Kto ma zarabiać, skoro wszyscy mają płacić, nie wyjaśniają.) W coś trzeba wierzyć, więc w dobie sekularyzacji wierzymy w globalne ocieplenie – podsumowują, zadowoleni z siebie, bo przecież z tym argumentem trudno polemizować. W wojnę globalnym ocieleniem dało się wciągnąć społeczeństwo. Ono też ma zdanie, bo w demokracji każdy mieć powinien. Spójrzmy na to zdroworozsądkowo, przecież… – zaczynają swoje wypowiedzi w radiu. – Każdy widzi, że to ściema – piszą na forach. (Każdy? Ah, co tam ci głupi naukowcy…). Demokracja w rozkwicie, każdy mówi, co chce.


Sprawa jest jednak poważniejsza. Nadęci laicy są wszędzie, a że teraz w mediach ich więcej niż zwykle, można zrzucić na kryzys. Bardziej mnie frapuje, dlaczego globalne ocieplenie wzbudza takie emocje. W dodatku są to emocje mocno zideologizowane – najwięcej przeciwników hipoteza ma na prawicy. Wyciągane są najcięższe działa, jakby tu chodziło co najmniej o wojnę z nowym porządkiem. Podobne emocje wzbudzają tylko wojny tylko światopoglądowe (aborcja, krzyże w miejscach publicznych). Ale co ma światopogląd do globalnego ocieplenia?! Przecież ta hipoteza nie ma takiego kalibru, jak teoria Darwina, która bezpośrednio polemizuje z Pismem i Nauczaniem. Tam opór łatwiej zrozumieć. Jeśli jestem sobie w stanie wyobrazić jakieś konsekwencje teologiczne globalnego ocieplenia, to tylko związane z nakazem: czyńcie sobie ziemię poddaną. Ale daleki to związek.


Wśród argumentów przeciwników hipotezy pojawia się cała bateria wyjaśnień spiskowych, ale te – wydaje mi się – są pochodną, a nie przyczyną. Jaki więc jest powód tej ideologicznej walki? Przyznam, niezręcznie tak kończyć, ale nie znajduję odpowiedzi. W poniedziałek rozpoczyna się w Kopenhadze szczyt klimatyczny. Choć już wiadomo, że zakończy się porażką, dyskusje wokół niego będą gorące. Może wtedy mnie oświeci?

sobota, 28 listopada 2009

Dlaczego lubię Zbigniewa Ziobro

Lubię Zbigniewa Ziobro, ponieważ jest skutecznym politykiem i w młodym wieku wspiął się na szczyty.


Lubię Zbigniewa Ziobro, bo wie, kiedy się zdystansować od szefa, a kiedy popierać całym sercem.


Lubię Zbigniewa Ziobro, ponieważ potrafi współpracować z dziennikarzami, nie wyzywając ich niemieckich czy innych pomagierów.


Lubię Zbigniewa Ziobro, ponieważ nic nie wiem o jego poglądach politycznych nie związanych z bezpieczeństwem i wymiarem sprawiedliwości.


Lubię Zbigniewa Ziobro, bo potrafi skupiać wokół siebie wiernych, w gdy jest potrzeba, poświęcić ich bez skrupułów.


Lubię Zbigniewa Ziobro, ponieważ ma charyzmę i potrafi porwać za sobą ludzi.


Lubię Zbigniewa Ziobro, ponieważ wierzy w siebie.


Lubię Zbigniewa Ziobro, ponieważ podoba się kobietom głosującym na tych piękniejszych.


Lubię Zbigniewa Ziobro, ponieważ jest elastyczny i gdy trzeba blisko mu do radykałów, gdy trzeba – do centrum.


A najbardziej lubię Zbigniewa Ziobro, bo zazdrośni bliźniacy zrobią wszystko, by nie przejął władzy w partii.

I dlatego PiS nie wróci do władzy.

czwartek, 26 listopada 2009

Ja, jako relatywista

Co i rusz, jak ostatnio po wyroku Trybunału w Strasburgu w sprawie krzyży, publiczność dowiaduje się, że światu grozi dyktatura relatywizmu. Termin ten opakowano tak wieloma negatywnymi znaczeniami, że przyznając się do takiej postawy, sam węzeł sobie na szyję nakładam i dźwignię u stóp pociągam. Gwoli ścisłości: daleko mi do samobójców. Aby przekonać się, jak to z tym relatywizmem jest w istocie, trzeba odwinąć papierek i zobaczyć, co jest w środku. Choć konkluzja, uprzedzam, nie będzie pozytywna. Czeka nas wojna. O czym niżej.


Spróbujmy starej metody. Najpierw ustalmy, co pod pojęciem relatywizmu rozumieją jego przeciwnicy. Sięgnąłem do dwóch źródeł, homilii kardynała Ratzingera z kwietnia 2005 i książki Roberto de Mattei, zatytułowanej znajomo „Dyktatura relatywizmu”.

Cytat pierwszy, z Ratzingera: „(…) Natomiast relatywizm, to znaczy poddawanie się każdemu powiewom nauki, jawi się jako jedyna postawa godna współczesnej epoki. Tworzy się swoista dyktatura relatywizmu, który niczego nie uznaje za ostateczne i jako jedyną miarą rzeczy pozostawia tylko własne ja i jego zachcianki”.

Cytat drugi, z Mattei: „Jeśli przyjmie się (postawę relatywizmu) życie ludzkie zostaje tym samym zredukowane do spazmatycznego poszukiwania przyjemności w egoistycznej satysfakcji, wypływającej z instynktów i potrzeb subiektywnych, niesłusznie uznawanych za nowe prawa.”

Mocno. Zatem, relatywista to człowiek kierujący się tylko własnym, egoistycznym interesem, hedonista za nic mający innych, skupiony jedynie na przyjemnościach i zachciankach. Jednym słowem – zły człowiek.

Mattei jeszcze precyzuje:

„Marsz w kierunku totalitaryzmu (dyktatury relatywizmu) rozkłada się na trzy etapy. Pierwszym jest negacja istnienia prawa i prawdy obiektywnej, czego konsekwencję stanowi zrównanie dobra i zła, grzechu i cnoty. Drugim – instytucjonalizacja dewiacji moralnych objawiająca się w przemianie prywatnej niegodziwości w publiczną cnotę. Trzecim wreszcie – wprowadzenie ostracyzmu społecznego i prawnej karalności dobra”.

No i kto – wysłuchawszy takich zdań – chciałby być relatywistą? Byłby niczym osioł ze Shreka, co skacze w górę krzycząc ja, ja, nieświadom, w co się pakuje.


Ale nie poddawajmy się tak łatwo. Przyjrzyjmy się tym wypowiedziom jeszcze raz. Skąd wniosek, że relatywizm jako jedyną miarę rzeczy postawia własne zachcianki i przyjemności? Że zrównuje dobro i zło, grzech i cnotę? Tu nie potrzeba oświecenia – to tylko sztuczka. Prosta metoda prowadzenie sporów. Dodajmy relatywizmowi znaczeń, których on sam w sobie nie posiada, i tak wystrojonego rzućmy ludziom na pożarcie. Po co przekonywać przeciwnika, jak można ogłosić, że on prostak, głupiec i pewnie pedofil.

Stary, dobry relatywizm (od słowa relativus – względny) głosi, że sądy/wypowiedzi/opinie są prawdziwe tylko w obrębie systemu/kultury, w których są głoszone. I tyle. Nic tu o zachciankach i egoizmie. Obrazując – relatywista musi się zgodzić, że posiadanie wielu żon w obrębie pewnej kultury jest zupełnie naturalne i uzasadnione. W obrębie innej – całkowicie niedopuszczalne. Ocena moralna tego faktu nie będzie zabsolutyzowana. Dobrze/źle zależy od miejsca, w którym się stoi.

Pewnie wielu przeszyje dreszcz – jak to, przecież wielożeństwo to barbarzyństwo! Zgadza się, możemy i mamy prawo wydać taką ocenę. Oceniamy przecież w obrębie naszej kultury. Dla nas kilka kobiet dla jednego mężczyzny to rzecz niedopuszczalna. Tak nie powinno być – ogłosimy.

Ale tu jest właśnie pies pogrzebany i wojna się czai. O czym niżej.


Wróćmy jeszcze to przeciwników relatywizmu. Pojęcie to używane jest – zwykle jako obelga – w sporach światopoglądowych. Relatywiści są be, bo są niemoralni. Taki komunikat płynie do odbiorców. To kolejna manipulacja. Między postępowaniem moralnym a przyzwoleniem na istnienie różnych punktów widzenia nie ma bowiem żadnego związku.

Czy człowiek zgadzający się na legalizację związków homoseksualnych jest zły? Koniecznym by było, aby jego pogląd w tej sprawie miał praktyczne przełożenie na czyny. A więc zgoda na takie związki musi prowadzić do:

* bicia dzieci;

* zdradzania żony;

* kłamstw;

* nieposzanowania innych;

* kradzieży;

i innych czynów moralnie nagannych. Czy ktoś potrafi sobie wyobrazić taki związek? Albo to logicznie wykazać? Trudna sztuka. Sofiści nie takie rzeczy potrafili, ale tu nie poszłoby im łatwo.

Podobnie z innymi konfliktami światopoglądowymi. Czy zgadzanie się z wyrokiem Trybunału w Strasburgu implikuje postępowanie niemoralne? A przekonanie, że w ustawie o KRRiTV nie powinno wspominać się o wartościach chrześcijańskich?


Sprawa byłaby prosta, gdyby konflikty światopoglądowe dotyczyły jedynie poglądów. Ale one dotyczą też czynów. Spójrzmy na dwa przykłady – in vitro i antykoncepcja. Czy stosowanie antykoncepcji jest moralnie złe? Czy sztuczne zapłodnienie to czyn naganny moralnie? Przypomnę, że nie chodzi o zgodę/popieranie, ale stosowanie.

Tu nie ma odpowiedzi, która satysfakcjonowałaby obie strony. Nie ma kompromisu.

Relatywizm musi dopuścić zgodę na antykoncepcję i in vitro, jeśli tylko w obrębie jakiegoś systemu są one moralnie dozwolone. A przyznajmy – tak jest. Absolutyzm musi zaprotestować, położyć szlaban, bo tu przecież o jedne z najważniejszych wartości chodzi. W absolutyzmie nie ma innych systemów. Jest tylko jeden, absolutny.

Zatem – wojna. Rację ma Benedykt XVI, albo-albo. Albo dopuszczasz istnienie wielu perspektyw, albo przyjmujesz jedną. A że fanatycy są po obu stronach, wojna będzie długa i bolesna, a jej wynik niejasny. W gruncie rzeczy piszę o relatywizmie, ale przecież tak naprawdę chodzi o tolerancję. Dlatego rozumiem prof. Legutkę, gdy mówi, że on jej bardzo nie lubi.

Choć jest coś, co może przeważyć szalę. Zauważymy: moralność i prawda jest jedna, tak głoszą wszystkie religie. Ale rozumieją je inaczej. Tym samym, czy zgadzają się z tym czy nie, fakty są takie, że nawet absolutyzm nie jest jeden. Prowadząc dialog ekumeniczny, strony zgadzają się na istnienie innych perspektyw. Zgadzają się, o zgrozo, na relatywizm.

I tego się trzymajmy.

sobota, 21 listopada 2009

W obronie Janosikowej

Niezachwiana jest wiara ludzi w moc państwa i porządek prawny Rzeczpospolitej. Z tej perspektywy rzeczywiście łatwo krytykować wyrok krakowskiego sądu w sprawie doktor Rosiek-Koniecznej, zwanej Janosikową. Ale jest inna.

Przypomnijmy: Janosikowa okradła państwo, wypisując w samym tylko 1999 roku ponad sześć tysięcy lewych recept. Narodowy Fundusz Zdrowia obliczył swoje straty na kilkaset tysięcy. Oto fakt. Sąd rozpatrzył sprawę, uznał jej winę, ale sprawę umorzył uzasadniając to znikoma szkodliwością społeczną czynu. Oto fakt drugi.
Krytycy orzeczenia sądu (najlepszy przykład tu), podnoszą, że wyrok jest kuriozalny, ponieważ czyn Janosikowej nie był znikomo szkodliwy społecznie (okradła na kilkaset tysięcy) a jej postępowanie nie różniło się niczym od zwykłego rabunku, gdy bandzior (np. Janosik) okrada prywatny sejf lub bank, by pieniądze rozdać potrzebującym. Rosiek-Konieczna powinna zostać skazana, choć – podnoszą krytycy wyroku – na karę niewysoką, , by wszystko było jasne: ukradła, została ukarana.
Niektórzy jeszcze dodają, że sąd pozwolił na uznaniowe okradanie państwa i nas wszystkich w imię wyższego celu czy wyższej konieczności. Ten akurat argument jest chybiony, bo stan wyższej konieczności jest terminem prawnym, zdefiniowanym i w tej sytuacji nie ma zastosowania (za kodeksem karnym: „nie popełnia przestępstwa, kto działa w celu uchylenia bezpośredniego niebezpieczeństwa grożącego jakiemukolwiek dobru chronionemu prawem, jeżeli niebezpieczeństwa nie można inaczej uniknąć, a dobro poświęcone przedstawia wartość niższą od dobra ratowanego”). Wypisywanie recept chorym i potrzebującym leczenia pod tę definicję nie podpada i sędzia w uzasadnieniu wyroku na taką okoliczność się nie powoływała.

Stojąc na gruncie legalizmu rozumowaniu krytyków wyroku nic nie można zarzucić. Ale rzeczywistość to ma do siebie, że nie cierpi jednoznaczoności. Legalizm uznaje bowiem pierwszeństwo norm/reguł przed dobrem. Czyn jest dobry, bo jest nakazany. Janosikowa złamała normę, dlatego postąpiła źle i powinna zostać ukarana. Filozofowie zdefiniowali dawno temu legalizm w etyce jako postawę uznającą, że działanie moralne jest sprawą posłuszeństwa regułom/normom, a relacje moralne składają się z obowiązków i praw określonych przez reguły. Wyższość prawa nad wszelkimi innymi normami i dobrami jest w takim systemie oczywista i bezwarunkowa.

Ale możliwa – i występująca w przyrodzie – jest inna postawa, stawiająca wyżej etykę, niż prawo. Innymi słowy: czyny są dobre bez względu na to, co o nich mówią reguły. Janosikowa pomagała ludziom wykluczonym, których państwo wystawiło na margines. Biednym, bezdomnym, nieubezpieczonym. Powody tej biedy, bezdomności i braku ubezpieczenia są nieistotne, ważne, że taki stan zaistniał. Janosikowa wypisywała recepty i leczyła ich, bo ceniła wyżej prawo tych ludzi do zdrowia i życia, niż prawo NFZ do bycia nieokradanym. Takiego etycznego wyboru dokonała. Jeżeli jej postępowanie było skutkiem takiego właśnie wyboru, sędzia powinna – i wzięła – to pod uwagę. Ważny w takim przypadku jest także motyw osobistych korzyści, ale ten, tu wszyscy są zgodni, nie zaistniał.

I jeszcze jedna sprawa. Odnoszę wrażenie, że ważnym elementem – aczkolwiek nie podnoszonym wprost – jest to, komu Janosikowa pomagała. Bezdomni i nędzarze w opinii części bardziej liberalnie nastawionego społeczeństwa, sami są winni swojemu położeniu. Okradanie NFZ z naszych pieniędzy, by pomóc tej grupie, uznawane jest za tym bardziej niestosowne. A gdyby Janosikowa pomagała dzieciom chorym na raka? Mam niestety podejrzenia, ze krytyka byłaby cichsza...

środa, 18 listopada 2009

Tylko mnie nie wk…aj

Jeśli po dwóch latach rządów Platforma ma 40 procent poparcia, to znaczy że wie o społeczeństwie coś, czego nie wiedzieli jej poprzednicy.

Partia Tuska opanowała do perfekcji główną zasadą decydującą o politycznych wyborach Polaków. Brzmi ona: tylko mnie nie wk…aj.


Czego oczekujemy od polityków? Są publicyści którzy odpowiedzą – wizji. Trafnych diagnoz, wyznaczania celów, porywania tłumów. Niech Polska będzie taka i taka. Zmieńmy, naprawmy, zróbmy. Pomożecie? Bo przecież tylko politycy z jasną wizją są w stanie „szarpnąć cuglami”. Inni odpowiedzą – pragmatyzmu. Muszą dobrze rządzić i walczyć o dobro wspólne. Polityk zajmujący się jedynie bieżącym zarządem, jak kiedyś rząd Marka Belki, naraża się na zarzut nicnierobienia. A gdzie reformy? Gdzie zmiany? – wołają publicyści. Tyle zagrożeń czeka w przyszłości, tyle złego stać się może, a wy nic. Nieudolność to straszna, dla nas i dla kraju niebezpieczna. Zmieńmy to, zmieńmy rząd.


Wołają tak publicyści, wołają niektórzy politycy, a ten głos echem od ścian się odbija i głuchy wraca. Nawet najgorętszy rewolucyjny zapał może wyziębić. Przyznajmy bowiem – jeśli rząd Tuska czymś się zajmuje, to teraźniejszością. Przyszedł do władzy, gdy wydawało się, że będzie dzielić bogactwo wzrostu gospodarczego i miliardów z Unii, a zmagać się musiał z kryzysem. (Źle, fałszywy to ogląd – nie tyle zmagać, co obserwować ze spokojem.) Miał obniżać podatki, reformować służb zdrowia (który to już raz), wydłużać wiek emerytalny, likwidować przywileje. Co z tego zrobił? Nic.

Czy w takim razie przyklasnąć trzeba publicystom, którzy z okazji rocznicy na rządzie Tuska psy wieszają? Nie. Bo oni jednego nie widzą.


Zejdźmy poziom niżej. Do zwykłego – użyję takiego określenia – wyborcy. Rodzina ze średniej wielkości miasta z dwójką dzieci, ona pracuje w budżetówce, on u prywaciarza. Czego oczekują od polityków? Zmian? Wydłużenia wieku emerytalnego w imię dobra przyszłych pokoleń? Albo małżeństwo emerytów. Czy chce kolejnych rewolucji w służbie zdrowia? Przeżyli już niejedne, lepiej nie było. A prywatny mały przedsiębiorca? Chciałby mniejszych podatków, to oczywiste, ułatwień w prowadzeniu działalności, mniejszej biurokracji, ale tak po cichu, przy wódce, to jedno tylko mu się marzy – żeby nie było gorzej. Lepiej niech nic nie ruszają, tyle już było nowości, a nie pamięta, by na lepsze.

To właśnie postawa dominująca w społeczeństwie – żeby nie było gorzej. Rewolucjoniści marzą o zmianach, ludzie o status quo.


No dobrze, zaoponuje ktoś, ale przecież gdyby tak było w istocie, żadna zmiana by nie zaszła. Jak doszli do władzy Kaczyńscy? Powiedzieli, że trzeba rewolucji, ludzie im uwierzyli. Niby racja, ale zauważmy, że zawołanie braci Kaczyńskich to była reakcja. Gdyby rządy lewicy nie rozsierdziły ludzi do nieprzytomności, nie wk..ły, nie zdenerwowały aferami, na nic by się zdały te okrzyki. To właśnie naruszenie przez lewicę status quo pozwoliło wejść na szczyt PiS-owi.

Platforma zrozumiała tą perspektywę. Trzeba się zajmować sprawami bieżącymi i nie denerwować ludzi. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby Donald Tusk nad lustrem w łazience miał takie właśnie hasło: tylko ich nie wk…aj. Rządć tak, żeby nie było im gorzej. W zapewnienia, że będzie lepiej, ludzie nie wierzą. Na spokojne czasy trzeba spokojnych polityków.


Można zżymać się na taką perspektywy, że egoistyczna, krótkowzroczna, ale jedno za nią przemawia – doświadczenie. Co my wiemy o systemie emerytalnym przyszłości? Dziesięć lat temu przeżyliśmy rewolucję emerytalną, miało być lepiej. Jest? Już wiemy, że potrzeba kolejnych zmian. Dwadzieścia lat temu był komunizm. Znajdźcie polityka, który prorokował, że Polska będzie w NATO, Unii, a mieszkania będą po dziesięć tysięcy i ludzie będą je kupować? Że średnia pensja będzie wynosić ponad tysiąc dolarów. Tysiąc dolarów! Kto by w to uwierzył w 1989?

Stara, dwudziestowieczna polityka, wymagała od rządzących myślenia o przyszłości. Obecna wymaga zajmowania się bieżączką. Kiedyś w imię przyszłości miliony oddawały życie. Dziś ludzie nie mają ochoty na takie bohaterstwo. I wcale nie jestem przekonany, że to gorsza perspektywa.

wtorek, 17 listopada 2009

Człowiek bez właściwości, czyli gdzie jest SLD

Najprostsze ćwiczenie: zadajmy sobie pytanie, co kojarzy się nam z konkretną partią. PiS? Dla jedynych to partia Kaczorów, konserwatywna i zacofana, dla innych partia interesu narodowego. Platforma – może być partia piaru, liberalizmu, afer, albo partia profesjonalistów, Orlików i stadionów. PSL – partia chłopów. A SLD? Dziura. Nic. Czyli Napieralski.


Marketing, także marketing polityczny, jedną podstawową ma zasadę – konsumenci wybierają produkty i usługi ze względu na wyobrażenia, jakie o nich mają. Dlatego wydaje się miliardy na kreowanie tych wyobrażeń. Kierowcy wybierają toyoty, bo mają przekonanie, że to najmniej usterkowe samochody (choć są inne, z lepszymi wynikami), młodzi kupują buty adidasa i pumy, bo wydaje im się, że najwygodniejsze i najlepsze (choć produkowane są w tej samej fabryce w Chinach, co mniej popularne marki). Marka, a nie produkt, jest wartością. Większość polityków już dawno przyswoiła sobie te reguły. Kaczyńscy wygrali wybory, bo jawili się społeczeństwu jako partia zmian i uczciwości. Tusk wygrał, bo zaprezentował się jako ten, który powstrzyma Kaczyńskich. Właściwy wizerunek we właściwym czasie decyduje o wygranej. Najwłaściwszy nawet, w złym czasie, przegrywa.


Grzegorz Napieralski zaczął dobrze (jak na polityka), od wbicia noża w plecy swojemu szefowi i mentorowi, Wojciechowi Olejniczakowi. Przejął władzę w SLD, zarzucając szefowi nieudolność, po półtora roku jego partyjnych rządów okazało się, że nieudolności to Olejniczak mógłby się od niego uczyć. Jeśli ktoś w polskiej polityce posiada czarny pas w tej kategorii to właśnie Napieralski. Sondaże dla prowadzonej przez niego partii ani drgną, wizerunek partii jest tak mdły, że aż niestrawny, komunikaty do wyborców sprzeczne, wizje niejasne. Charyzmy przywódca SLD tyle, co moje biurko, zdolność precyzowania jasnych komunikatów jak, nie przymierzając, Gosiewski.


Teraz test.

Czy SLD jest za czy przeciw wieszaniu krzyży w szkołach i miejscach publicznych?

Czy postuluje rejestrację związków partnerskich, czy jest jej przeciwny?

Czy chce dokończenia reformy emerytalnej, czy nie?

Czy chce twardej polityki wobec Rosji, czy bardziej pragmatycznej?

Konia z rzędem temu, kto znajdzie wyborcę potrafiącego od razu odpowiedzieć na te pytania. Choć ci sami wyborcy bez zastanowienia wyjaśnią, jakie jest zdanie PiS czy PO w tych kwestiach. Oto obraz upadku partii dowodzonej przez Napieralskiego.


Poparcie dla SLD oscyluje w granicach 10 procent. Czy w Polsce nie ma lewicowego elektoratu? A może konserwatywna rewolucja tak przeorała świadomość, że na scenie politycznej nie ma już miejsca dla lewaków? Próżne nadzieje. Swego czasu Napieralski napatrzył się na hiszpańskiego premiera Zapatero, odbył nawet pielgrzymkę, by na miejscu nauczyć się, jak zwyciężać. Wrócił. I zapowietrzył się na amen, bo przestudiował jeszcze raz sondaże i wyszło mu, że o związkach partnerskich czy rzeczywistym rozdziale kościoła i państwa nie ma co nawet wspominać. Nie ten kraj – powiedziały słupki Choć pewnie gdyby głębsze nauki pobrał, coś o historii Hiszpanii się dowiedział, przypomniał sobie, kto tam rządził przez wiele lat, może analogie między tymi dwoma krajami by zauważył. Ale do tego trzeba wizji i własnego zdania.


Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że sytuacja w SLD przypomina tę w PZPN. Nie chodzi o łapówkarstwo, ale mentalność. Przed rozstrzygającą rozgrywką z Olejniczakiem Napieralski obiecał starym działaczom zachowanie status quo i z tego zadania wywiązuje się całkiem dobrze. A że sukcesów brak, kibice się odwrócili, a partia nie z młodością, ale leśnymi dziadkami się kojarzy? Jak to powiedział w ostatnim wywiadzie Napieralski, „pracujemy nad tym”. Nadzieja, że na grudniowej konwencji komuś wpadnie do głowy, by go z tej ciężkiej pracy zwolnić.

środa, 11 listopada 2009

Dlaczego ekonomiści nie wierzą w rynek

Czytam kolejne kasandryczne zapowiedzi dotyczące demografii, systemu emerytalnego i zagrożeń przyszłości. Tym razem prorokuje Jan Rutkowski, główny ekonomista Banku Światowego ds. społecznych tu. Stan na dziś opisuje znajomo: dzietność na poziomie 1,3 spowoduje, że za 25 lat liczba Polaków wieku produkcyjnym spadnie z 27 do 23 milionów. Na stu pracowników będzie wtedy przypadało 36 osób starszych (dziś 19). Wydłuży się czas życia człowieka, więc w przyszłości państwo więcej będzie musiało wydawać na opiekę zdrowotną, emerytury i renty. A nie będzie z czego. Rutkowski Rzuca jeszcze jedną ciekawą tezę: za 25 młodzi zbuntują się przeciw starym, bo nie będą chcieli na nich łożyć. Ale starych będzie więcej, więc wybiorą partie dbające i ich interesy.

Wyjście z sytuacji? Tu seria powtarzanych od dawna przez ekonomistów propozycji – wydłużyć wiek emerytalny, zrównać wiek kobiet i mężczyzn, zlikwidować przywileje emerytalne i dokończyć reformę.

Rozumiem, że ekonomiści biją na alarm, ale dziwi mnie, że ich wizje całkowicie pomijają mechanizmy wolnorynkowe. Trudno bowiem założyć, że w 2035 roku miliony emerytów będą zbijały bąki, godząc się z pogorszeniem jakości życia (głodowe emerytury), gorszą opieką zdrowotną (pusta kasa państwa) i napięciami społecznymi na linii starzy-młodzi. Trudno również założyć, że młodzi, obłożeni horrendalnymi podatkami (brakuje na opiekę zdrowotną i społeczną), składkami zusowskimi (skąd na emerytury), będą spokojnie patrzeć, jak wybrani przez starych politycy będą nierównomiernie dzielić dochód (starzy mają kartki do głosowania, to prawda, ale młodzi ulice). W końcu nieprawdopodobne wydaje się, by przedsiębiorcy, spokojnie godzili się z brakiem rąk do pracy.

Taka sytuacja zakłada całkowita nierównowagę rynku. A przecież – zgodnie z teorią ekonomiczną – rynki dążą do równowagi. Jeśli tak jest w istocie, to bardziej prawdopodobnym wydaje się, że starsi pracownicy nie będą chcieli tak szybko uciekać na emerytury, a pracodawcy sięgną po rezerwy, czyli właśnie emerytów. Zaproponują im takie warunki, że będzie im się chciało i opłacało pracować dłużej. Zaoferują lepszą opiekę zdrowotną, byle mieć ręce do pracy. Wzrosną koszty pracy, to prawda, ale wzrosną one w większości państw europejskich, bo one borykają się z tym samym, demograficznym, problemem.

Tak właśnie się stanie, jeśli mechanizmy wolnorynkowe zadziałają. Dlaczego ekonomiści nie mówią o takiej możliwości? Jedna z możliwych odpowiedzi brzmi: bo to tylko teoria. Druga – bo to niewygodne. Jak wtedy przekonywać ludzi, że trzeba podnieść wiek emerytalny i ograniczyć przywileje?

wtorek, 10 listopada 2009

Tolerancja 2.0

Po co wciąż dyskutować, czy krzyże w miejscach publicznych łamią zasadę neutralności światopoglądowej państwa, czy nie. Przyznajmy – przecież nie chcemy takiego państwa.

Jedni ogłaszają, że wyrok Europejskiego Trybunału w Strasburgu to ciąg dalszy wojny z Panem Bogiem, inni – że w końcu Trybunał powiedział, co to znaczy demokracja. Argumenty mielą się, strony zacietrzewiają, kolejna runda „konserwatyści kontra cywilizacja śmierci” trwa w najlepsze. Wygranych nie ma, przegranych także, bo zwycięstwa własne i porażki przeciwników ogłaszane są szybciej, niż nokauty Gołoty. Ale nie oszukujmy się – to nie jest walka o mistrzostwo świat, a sparing tylko. O mistrzostwo nikt walczyć nie chce, bo ono już zaklepane, a jak mawiali niektórzy „raz zdobytego nie oddamy nigdy”.

Można obserwować te zmagania z przymrużonym okiem, ale niedługo, bo skurczów się nabawimy. Gdy oczy otworzymy szeroko, co innego widać. Bitwa o krzyże to symptom czego znacznie poważniejszego – sporu o tolerancję.

Gdybym za tolerancyjnego chciał uchodzić, zajrzałbym do słownika, pod hasło odpowiednie i wyczytał, jakim być powinienem. Cierpliwie znosiłby, nawet przecierpiał, poglądy i postawy według mojego mniemania nieodpowiednie. Protestowałbym, głośno lub cicho, ale cóż, pogodzić bym się musiał, że nie wszyscy z takiej samej gliny jak ja.

Ale bardzo byłbym nie na czasie, gdybym teraz prezentował taką tolerancję. Świat się rozwija (albo zawija), konserwatywna fala zalała Polskę, web jest 2.0, to i tolerancja musiała się zmienić. Zgadzać się na inne postawy, poglądy, i owszem, będę, ale tylko te zbliżone do moich. Sam zdefiniuję i określę, co Innym można i wypada, dopiero gdy na moje definicje się zgodzą, dopuszczę do polemiki. Istnieje pole marginesu i odstępstwa, ale ja je określam i tylko wtedy do dyskusji dopuszczam. A jak nie – to do śmieci.

Jak to wygląda w praktyce? Jak mówiła jedna starsza pani, „mogą sobie ci długowłosi chodzić po ulicach, tylko w innych fryzurach”.

Niech sobie ci geje będą, tylko niech nie robią tego, co robią. Zamkną się w domach, każdy w swoim oczywiście, bo przecież nie może być tak, żeby chłop z chłopem mieszkał. Niech się razem nie pokazują na ulicach, bo co to za przykład dla młodych. A w ogóle niech zamilczą, schowają się do dziury (mysiej) i nie przypominają o swoim istnieniu. Każde odstępstwo od takiej wykładni to propaganda nachalna i deprawacja.

Ateiści? Przyznajmy, są, ale broń boże niech nie uczą w szkołach, a publicznie o swojej amoralności też zmilczeć powinni, bo przestrzeń publiczna już zagospodarowana.

In vitro? Jeśli już, to tylko dla małżeństw, choć najlepiej w ogóle.

III RP? Kto wznosi peany na jej cześć, złodziejem jest i basta.

Zwolennik Kaczyńskich? Niech moher na łeb wciśnie i głosu nie zabiera.

Tolerancja w wersji 2.0 nie przyjmuje do wiadomości istnienia Innych. Są jedynie jeszcze nienawróceni. Na nasze poglądy. Dlatego nie dopuszcza istnienia takiej konstrukcji jak państwo neutralne światopoglądowo, bo ono zakłada zgodę na poglądy tak różne od naszych, że niemożliwe do naprostowania.

W czasach takiej tolerancji najważniejsze są prawa większości. A że starożytnym nie całkiem o to chodziło? Cóż, może ich też naprostować trzeba.