czwartek, 24 stycznia 2008

Dziennikarski rachunek sumienia

Jak wszyscy grzesznicy, wolimy milczeć. Zamiast rachunku sumienia wybieramy zapomnienie. Po co babrać się we własnej przeszłości, skoro za kilka miesięcy ludzie zapomną. Mają krótką pamięć, to wiemy. Grzebać w cudzej przeszłości to i owszem, lubimy, ale mówić o sobie? O tym, co wyprawialiśmy przez ostatnie dwa lata? Piętnować, pouczać, rozliczać z obietnic – tak, to nasza rola. Więc piętnujemy, pouczamy, rozliczamy. Innych. O sobie cicho sza.
Ale tym razem jesteśmy w gorszej sytuacji, niż politycy, na których tak lubimy wieszać psy. Ich w październikowych wyborach oceniło społeczeństwo. Jednych postawiło do kąta, innym dało szansę. Ci werdykt przyjęli do wiadomości. Przegrani psioczą pod nosem na to społeczeństwo, ale poddają się jego woli. My, dziennikarze, chowamy głowę w piasek. Nas społeczeństwo nie rozliczy. Jesteśmy ponad nie, zresztą, co ono tam o nas wie, tyle, ile sami mu chcemy powiedzieć.
A przecież jeszcze nigdy nie upadliśmy tak nisko. Nigdy tak wielu z nas nie zrobiło tak wiele, by przypodobać się władzy. Nigdy tak wielu z nas nie zrobiło tak wiele, by tę władze zwalczać w imię własnych interesów. Zamiast ją kontrolować, zaczęliśmy w niej uczestniczyć. Przekroczyliśmy Rubikon.
Dziś, jak każda kasta, chcemy brudy zamieść pod dywan. Zapomnieć. Uznać, że nic się nie stało, albo – co gorsza – z naszych grzechów uczynić cnotę.

GRZECH PIERWSZY: PYCHA
Jedno łączy filozofa i dziennikarza: zdziwienie. Gdy się dziwimy, stawiamy pytania, gdy pytamy, szukamy odpowiedzi. Te odpowiedzi przekazujemy społeczeństwu: słowem, obrazem, dźwiękiem. Pytamy i odpowiadamy de facto w jego imieniu. W tym zdziwieniu różnimy się od polityków. My pytamy i szukamy odpowiedzi, oni odpowiedzi znają, a pytań nie lubią.
Gdy bracia Kaczyńscy postawili swoją diagnozę: że państwo jest zdemoralizowane, słabe, przesiąknięte korupcją i oddane na pastę nieformalnych układów, wielu z nas się z nimi zgodziło. – Przecież mówią to, co myślę od dawna, pisałem o tym nie raz – myśleliśmy. Ta zgodność nie była sama w sobie czymś złym, w końcu depozytariuszem prawdziwej diagnozy może być i dziennikarz, i polityk. Zła była satysfakcja, którą wielu z nas się zachłysnęło. – No i kto miał rację? No kto? – pytaliśmy z triumfem w oczach. Od satysfakcji niedaleko do pychy. A pyszni są nieomylni, przynajmniej w swoich oczach.
Może to wina rozbudzonych rewolucyjnych nastojów, może wieloletnich frustracji, że prawicowy głos był przez lata słabo słyszalny, ale wielu dziennikarzy uległo wtedy tej pokusie. Przestaliśmy pytać. Nieomylni nie muszą, znają odpowiedzi. Nasze teksty, nasze komentarze, nasze analizy przestały opisywać świat, one objawiały prawdę. Naszą, jedyną słuszną. I to nie był problem tylko tych związanych z prawą stroną. Tak jak popierając ideę IV RP potrafiliśmy sprowadzić argumenty do „oczywistej oczywistości”, tak w antykaczyńskości nie raz osiągaliśmy granice absurdu. Wszystko w imię. Naszej.
Przemawiała przez nas pycha. Wydawało nam się, może jeszcze wielu wciąż się wydaje, że w tej zabagnionej polskiej polityce, gdzie króluje głupota, chamstwo, interesowność i obłuda, jedynie my, dziennikarze, jesteśmy ostoją kultury i zdrowego rozsądku. Jedynie my stoimy obok, potrafimy obiektywnie opisać i ocenić. Nawet nie zauważyliśmy, gdy wpadliśmy w to samo bagno. Te same pyskówki, ten sam język, ta sam pogarda dla innych poglądów. Czymże się różni dziennikarz od polityka, jeśli mówi to samo i tym samym językiem?
Weszliśmy w buty kreatorów, obserwacja nas znudziła.
Nie oszukujmy się, wielu z nas to rozmydlenie granicy między polityką a dziennikarstwem pociąga. Nasza pycha nie dopuszcza możliwości, że jesteśmy mniej ważni niż politycy, że nasz publicystyczny głos ma taką sama siłę rażenia, jak opinia cioci na imieninach. I nawet jeśli wspomnimy o badania wrocławskich socjologów, z których wynika, że media z żadnym wypadku nie są w stanie zmienić opinii wyborców na korzyść wspieranej przez nie partii tak, by przesądziło to o wyniku wyborów; że jeśli media popierają jakąś partię, wzbudza to podejrzliwość wyborców z wielkich miast, którzy głosują dokładnie odwrotnie, nie wyciągamy z tego wniosków.
Grzeszyliśmy pychą już wcześniej. Ale za IV RP zaczęliśmy się z nią obnosić. Mentorski to, który kiedyś zarzucaliśmy innym, za czasów IV RP uznaliśmy za zupełnie normalny sposób komunikacji z odbiorcami. My uważamy, my twierdzimy, my postulujemy… Ten ma rację, a ten nie i kropka.
Same odpowiedzi.

GRZECH DRUGI: SŁUŻALCZOŚĆ
Nie trzeba łamać kręgosłupów, wystarczy wytrenować je w elastyczności. W redakcjach nigdy nie było tak wielu dziennikarzy, którzy w poprzednich miejscach pracy byli zbyt mało elastyczni. „Tak wielu” nie znaczy większość. Większość, jak zwykle milczała, bo miejsce pracy, rodzina, kredyty. Nigdy też w redakcjach nie było tak wielu dziennikarzy, którzy tej elastyczności wymagali od podwładnych. Owładnięci pychą i przekonani o własnej nieomylności, uważaliśmy, że tego wymaga Sprawa. Omamił nas świat dużych liter: Dobro Polski, Sprawiedliwość, Moralność.
Oto młodziak, jeszcze bez magisterki, zaczyna biegać po Sejmie w poszukiwaniu newsa. I dostaje te newsy od zaprzyjaźnionego posła. Dostaje i publikuje. Bez sprawdzenia. Gdyby sprawdził, to by nie opublikował. Transakcja jest obopólnie korzystna: młodziak ma newsy i gwiazduje, poseł dołożył konkurencji.
Oto redaktor, który wie, skąd ten news pochodzi, że jakiś taki lewy, niepewny, śmierdzący, ale macha ręką, bo przecież „my tylko relacjonujemy, nie stawiamy zarzutów”.
Oto inny redaktor wysyłający doświadczonego reportera do ministerstwa. Odbierzesz tam kwity. Przeczytaj i napisz – brzmi zlecenie. Ale co to za kwity? Skąd? – pyta reporter. A co cię to obchodzi. Dobre – słyszy.
Napisał czy okazał się za mało elastyczny?
Oto Duży Redaktor ustalający z otoczeniem premiera datę głośnej publikacji bijące w opozycję. Termin musi być dograny, bo premier chce z rana wystąpić na konferencji prasowej. Będzie tam grzmiał i piętnował.
Oto Minister dzwoniący do dziennikarza z propozycją: napisz to i to. Jutro dostaniesz coś w zamian.
„To i to” okazało się ćwierćprawdą. Trafiła do druku?
Mieliśmy świadomość, że ta władza sobie z nami pogrywa. Że odstajemy od niej to, co jest jej na rękę, że tak naprawdę pracujemy w rządowym PR. Ale godziliśmy się na to w imię… No właśnie, czego?

GRZECH TRZECI: NIEUMIARKOWANIE
Tu grzeszyliśmy po równo: i my, i społeczeństwo. Wirus radykalizmu dopadł wszystkich i trzymał w uścisku przez dwa lata. Wielu z nas jeszcze trzyma. Gdy sprawa dotyczyła naszych przeciwników, z błahostek robiliśmy wielkie afery. Histeryzowaliśmy tam, gdzie wystarczyła mała reprymenda. Zamiast mówić – krzyczeliśmy, zamiast argumentować – obrażaliśmy. Dziś możemy się bronić, że taki był kontekst społeczny, że polaryzacja, że dwa obozy, ale ta argumentacja dowodzi tylko tego, jak bardzo zagubiliśmy się w swoje roli obserwatorów.

GRZECH CZWARTY: MANIPULACJA
Nie powiem, że osiągnęliśmy mistrzostwo, ale daleko przesunęliśmy granice tego, dozwolone. I pomińmy tabloidy, bo tymi rządzą prawa pism rozrywkowych. To już nie było to finezyjne spychanie niewygodnych władzy informacji na dalsze strony (jeśli byliśmy za) i wyciąganie na pierwszą tych przywalających władzy (jeśli przeciw). Do perfekcji opanowaliśmy sztukę odczytywania różnych wyników z tych samych danych, mieszania informacji z komentarzem tak, by czytelnik to przełknął. Wyciągania zdań z kontekstu tak, by wywołały pożądana aferę i wybierania właściwych komentatorów, by powiedzieli dokładnie to, co chcemy usłyszeć. Wszystko w imię Sprawy, albo walki z nią.
Mamy nawet symbol. Młoda dziewczyna z telewizji, która redagowała serwis informacyjny pod władzę, nie publiczność. Smutny to symbol, bo zupełnie pozbawiony świadomości, jak bardzo sam był manipulowany przez zwierzchników. To właśnie boli najbardziej: manipulowaliśmy opinią publiczną, a nami manipulowano, byśmy dobrze manipulowali. Ale tego drugiego członu nie chcemy przyjąć do wiadomości. Nie pozwala nam pycha.

Więcej grzechów nie pamiętamy i prosimy o wybaczenie.

(grudzień 2007)

In vitro: trochę o konsekwencjach

Można, jak biskupi, spojrzeć na problem refundacji zapłodnień in vitro tylko z jednej – etycznej – perspektywy. W końcu mało kto oczekuje od nich, by zajmowali się polityką społeczną i gospodarką. Jednak sprawa jest zbyt złożona, by na tym poprzestać. Ma swoje konsekwencje dla demografii, etyki, wolności i polityki.

Demografia
Szacuje się, że w Polsce około milion par ma problem ze spłodzeniem dzieci. Liczba ciągle wzrasta. Jaka jest przyczyna tego zjawiska? Lekarze dość zgodnie twierdzą, że wciąż podwyższający się wiek kobiet rodzących pierwsze dziecko. W 1970 roku średnia wynosiła 22,8 lat, w 2005 – już 25,5. I ciągle rośnie. Przyczyny tego trendu są złożone, do najważniejszych należy zaliczyć zmiany kulturowe i zmiany systemu wartości, sięgające początków rewolucji obyczajowej lat 60. O ile dawniej podział ról mężczyzna-kobieta był jasno określony, dziś jest nieoczywisty; rodzina – choć wciąż przez ankietowanych Polaków stawiana na pierwszym miejscu – ewoluuje w stronę mniej zobowiązujących, czasowych związków. Priorytety, kiedyś skupione wokół rodziny i jej wspólnoty, dziś dotyczą samorealizacji, rozwoju indywidualnego, kariery, materialnego komfortu i przyjemności.
Ta społeczna rewolucja ma swoje konsekwencje demograficzne – kobiety odkładają decyzje o urodzeniu dziecka. Z tych właśnie powodów w latach 90., gdy Polska przeżywała największe zmiany kulturowe, drastycznie spadła liczba urodzeń. Szacuje się, że – mimo okresowych wzrostów – w ciągu najbliższych lat zmniejszy się ona o kolejne 100 tysięcy, zatrzymując się na poziomie 230 tysięcy rocznie.
Jak sytuacja demograficzna ma się do problemu refundacji zapłodnień in vitro z budżetu państwa? Otóż założyć trzeba, że wspomniane zmiany kulturowe są nieodwracalne. Konserwatyści – za kościołem - od lat podnoszą, że to błędne założenie, że powrót do świata wartości i priorytetów naszych przodków rozwiąże takie, i podobne, problemy. Tradycyjna rola rodziny, ograniczenie konsumpcjonizmu, powrót do idei dobra wspólnego i działania na rzecz zbiorowości – oto lekarstwa na problemy zdehumanizowanego świata. Potrzebna nam (zapowiadana od lat) konserwatywna rewolucja, która przeora mentalność społeczeństw równie głęboko, jak rewolucja seksualna lat 60. Problem w tym, że taka rewolucja musiałaby być narzucona z góry przez państwo, bo powodowałaby ograniczenie zdobytych jednostkowych przywilejów i wolności. Czym to pachnie, mogliśmy się przekonać przez ostatnie dwa lata.
Jeśli więc średni wiek kobiet decydujących się na pierwsze dziecko nie obniży się (a czynniki kulturowe i społeczne to wykluczają), jeśli z powodu późnego wieku wiele z nich będzie chciało, ale nie będzie mogło zajść w ciążę, państwo stanie prze dylematem: zapłacić za zapłodnienie in vitro, a tym samym podwyższyć liczbę urodzeń, czy zostawić gorzej sytuowane kobiety, a takich większość, samym sobie?
Z tego, demograficznego punktu widzenia, odpowiedź jest oczywista: refundować

Etyka
Biskupi w swoim liście wskazali trzy podstawowe powody przeciw metodzie in vitro. Po pierwsze – przy każdym sztucznym zapłodnieniu giną embriony, to rodzaj wyrafinowanej aborcji. Po drugie – każde dziecko ma prawo zrodzić się z miłosnego aktu małżeńskiego rodziców. Po trzecie – dziecko nie jest rzeczą i rodzice nie mogą powiedzieć, że mają do niego prawo.
Pierwszy powód opiera się na założeniu, że ludzki embrion (od siódmego dnia do ósmego tygodnia od zapłodnienia, w tej fazie zarodek nie wykazuje żadnego podobieństwa do osobnika rodzicielskiego) jest istotą ludzką. Opinię tę precyzuje prof. Marian Gabryś (Konstytucyjna formuła ochrony życia, druk sejmowy nr 993, 3/2007) twierdząc, że „początkiem życia ludzkiego jest powstanie nowego genomu – pełnego planu organizacyjnego nowego organizmu ludzkiego, z niemal natychmiastową realizacją tego planu, w postaci skoordynowanego współdziałania syntezy białek i ich pochodnych, jak i kwasów nukleinowych, budujących strukturę i funkcję nowego organizmu ludzkiego. W przybliżeniu jest to moment połączenia materiału genetycznego zawartego w obu łączących się ze sobą komórkach rozrodczych.”
Jeśli jest tak w istocie, jeśli embrion jest całkowicie zaplanowanym organizmem ludzkim, w przypadku zapłodnienia in vitro mamy do czynienia z konfliktem dóbr: życie ludzkie kontra prawo do posiadania dziecka. Przy takiej alternatywie odpowiedź jest oczywista – dobro embrionu jest ważniejsze.
Ale tu pojawia się problem. Jeśli wynik jest tak oczywisty, dlaczego tak wiele par korzysta z metody in vitro? Możemy oczywiście przyjąć, że ich motywacją kieruje jedynie indywidualny egoizm, a chęć posiadania dziecka zamyka im oczy na problemy etyczne, ale to zbyt duże uproszczenie. Zwłaszcza, że ich kręgosłup moralny oparty jest na nauce kościoła. Trzeba więc przyznać, że odpowiedź na pytanie „kiedy zaczyna się życie”, nie jest dla nich tak oczywista. Bowiem uznanie, że embrion jest w pełni istotą ludzką, z pełnią przysługujących mu praw, niesie dość nieoczekiwane konsekwencje – za jego zniszczenie powinniśmy karać jak za morderstwo (umyślne). Intuicyjnie większość z nas burzy się przeciw takiemu rozumowaniu, logicznie trudno mu jednak cokolwiek zarzucić.
Wspomniany wyżej konflikt dóbr można rozwiązać na korzyść par starających się o dziecko tylko w jeden sposób: uznając, że embrion, czyli „plan człowieka” nie jest tym samym, czym „człowiek”. Tak jak kod DNA indywidualnego osobnika to jeszcze nie ten osobnik. I choć ten „plan człowieka” samorealizuje się, nabiera on cech osobowościowych dopiero po jakimś czasie. Kiedy? Może ósmego dnia, może drugiego tygodnia, może siódmego. Niemożność udzielenia sensownej odpowiedzi nie oznacza, że tej odpowiedzi nie poznamy w przyszłości.
W tym miejscu dochodzimy do sedna. Skoro nauka etyczna kościoła jest jednoznaczna, a praktyka zupełnie inna – jaki system etyczny dominuje w polskim społeczeństwie? Katolicki, zgodny z nauka kościoła? „Trochę katolicki”, gdzie ludzie wybierają z tradycji to, co uznają za wartościowe, odrzucając nauki w stylu „każde dziecko ma prawo zrodzić się z miłosnego aktu małżeńskiego rodziców”? A może etyka społeczeństwa postkapitalistycznego, choć tkwi korzeniami w chrześcijaństwie, to już zupełnie nowy kodeks etyczny, jeszcze nienazwany i nieopisany, ale od dawna szlifowany w praktyce. Warto zastanowić się nad ta trzecią możliwością, bo może być najbliższa prawdy.

Wolność
Biskupi mają prawo wypowiadać się w sprawie zapłodnień in vitro, tak jak wszyscy polscy obywatele. W państwie demokratycznym wszystkie strony sporu mają prawo określić swoje stanowisko i wnioskować o jego uwzględnienie w systemie prawnym. Oczywiście, o ile to stanowisko nie ogranicza praw osób o odmiennych poglądach. W sytuacji, gdy któraś ze stron konfliktu domaga się, by innej zostały odebrane jakieś prawa – w imię wyznawanych przez nią poglądów – naruszona zostaje wolność pozostałych. Tak jest w konflikcie o refundację zapłodnień in vitro. Biskupi chcieliby, aby ich stanowisko było zostało uwzględnione przez państwo. Tym samym, w imię swoich racji, chcą ograniczyć wolność decydowania o swoim życiu osobistym (art. 47 konstytucji RP) obywateli nie uznających ich opinii za prawdziwą i wiążącą.
Czy mają do tego prawo? Tak, mają prawo wyrażać opinie i domagać się. Czy ta opinia powinna zostać uwzględniona przez państwo? Nie, ponieważ ogranicza prawa pozostałych obywateli. Czy biskupi maja rację, czy nie, jest w tym przypadku kwestią drugorzędną.

Polityka
W ostatnich sondażach rządząca Platforma Obywatelska ma prawie 60-procentowe poparcie. To całkowita zasługa Donalda Tuska, który przyjął strategię Kazimierza Marcinkiewicza: wizerunek zamiast decyzji. Program koalicji rządowej jest wielka niewiadomą, zamiast tego mamy świetnie prezentującego się premiera, człowieka kompromisu, ale twardego, gdy idzie o relacje z nielubianym przez społeczeństwo prezydentem. Taka taktyka pozwoliła Kazimierzowi Marcinkiewiczowi utrzymać wysokie poparcie aż do końca kilkumiesięcznych rządów. Dlatego, póki nastroje społeczne są dobre, gospodarka pędzi a płace rosną, Donald Tusk jak ognia będzie unikał konfliktów. Wie, że do wygrania kolejnych wyborów nie potrzeba kosztownych społecznie reform, a jednie stadionów i autostrad, czyli przygotowania Euro 2012.
List biskupów jest mu nie na rękę. Z jednej strony groźba ostrej debaty i polaryzacji społeczeństwa, z drugiej – rozbudzone nadzieje miliona par nie mogących spłodzić dzieci, dla których jedyną szansą jest obecnie wyłożenie kilkunastu tysięcy z własnej kieszeni. Donald Tusk zrobi wszystko, aby rozmydlić ten konflikt: powoła zespół do spraw, zorganizuje niekończący się cykl spotkań, wyciszy posłów własnej partii. Pytanie, czy to zadowoli biskupów? Jeśli tak, sprawa przyschnie, jeśli nie dadzą za wygraną i połączą sprawę refundacji in vitro z religią na maturze, będzie to jeden z największych problemów ekipy Donalda Tuska. Wbrew wysyłanym sygnałom, młodzi ludzie głosowali na Platformę, bo widzieli w niej partię liberalną, nie konserwatywną. Nie tylko w kwestiach gospodarczych, ale i społecznych. Próba dogadania się z biskupami i pokazanie prawdziwej – konserwatywnej twarzy PO – spowodować może szybki odpływ elektoratu.
(grudzień 2007)

Czasami trzeba bronić i Dochnala

Nie oglądałem wczorajszego wydania programu Sekielskiego i Mrozowskiego „Teraz my”. Wypowiedzi żony Marka Dochnala przeczytałem na portalu. Może to i lepiej, bo są wyprane z emocji, które w telewizji musiały być eksponowane. Nie poruszyło mnie, że żona broni męża przed oskarżeniami o korupcję, nawet to, że odwołuje się do dzieci, by zmiękczyć serca publiczności, Z jej punktu widzenia to postępowanie uzasadnione, walczy przecież o rodzinę. Najbardziej wstrząsający jest fakt, że oskarżony Marek Dochnal przebywa w areszcie, bez procesu, od trzech lat.

Przyzwyczailiśmy się traktować areszt jako karę. A co tam będziesz bronił przestępcy, przeskrobał, niech siedzi, mówimy, uczciwy do więzienia nie trafia. Dane ministerstwa sprawiedliwości potwierdzają, że większość tymczasowo aresztowanych zostaje skazanych przez sąd na karę pozbawienia wolności. Co oznacza, że za kratkami przebywają winni. W dodatku z ponad półtora miliona spraw, którymi zajmowały się prokuratury w 2006 roku, areszt tymczasowych zastosowano wobec 27 tysięcy osób. Co oznacza, większość odpowiadała z wolnej stopy. Średni czas trwania tymczasowego aresztu w Polsce nie odbiega radykalnie o średniej innych krajów europejskich – wynosi 5,5 miesiąca. A np. we Francji cztery miesiące, w Portugalii osiem, a na Słowacji aż 14.

Dlaczego więc coś mi z tym Dochnalem nie pasuje? Dlaczego mam wrażenie, że trzymanie człowieka – mniejsza z tym, jakiego przestępstwa się dopuścił – trzy lata bez procesu to naruszenie pewnych norm cywilizacyjnych? Może dlatego, że polski wymiar sprawiedliwości zapomniał w tym przypadku, że areszt to środek zapobiegawczy, a nie kara. Może dlatego, że Europejski Trybunał Praw Człowieka niejednokrotnie wypowiadał się w podobnych sprawach, wyrokując, że Polska narusza prawne standardy (np. wyrok w sprawie Klamecki przeciw Polsce z 2003 roku http://www.ms.gov.pl/re/klamecki%20II.doc)?

Trudno dowodzić, że Dochnal siedzi w areszcie trzy lata, bo tego wymaga dobro śledztwa. Raczej interes wymiaru sprawiedliwości. Polityczny interes, oczywiście. Czytam, że powodem ostatniego przedłużenia aresztu Dochnalowi (kilka dni temu) było znalezienie trzy lata temu, podczas aresztowania, fałszywego prawa jazdy. I podejrzenie, że może opuścić kraj. Dokument znaleziono trzy lata temu a nowe zarzuty postawiono teraz!

Dochnal miał być osią układu korupcyjnego, miał pogrążyć tych polityków, których za rządów PiS-u pogrążyć wypadało. Widocznie pogrążył za mało albo wcale i teraz prokuratora nie wie, co z tym fantem zrobić. Nie zdziwiłbym się, gdyby po zmianie rządu objawili się prokuratorzy mający styczność ze sprawą, którzy głośno zaprotestują przeciwko naciskom ministerstwa sprawiedliwości. Mają dobry wzór – warszawskich prokuratorów, którzy w ramach protestu przeciw takim „rozkazom z góry” podali się do dymisji. Zupełnie przypadkiem dokładnie wtedy, gdy okazało się, że Ziobro nie będzie już ministrem. Wcześniej siedzieli cicho i pracowali, jak przełożona kazała. Teraz protestują. Pewnie obraziliby się, gdyby ktoś ich nazwał konformistami.
Czasami trzeba bronić i takich ludzi jak Dochnal. Nie jego przestępstw, tylko jego prawa do osądzenia w „rozsądnym terminie”. Bronić kumpli to żadna sztuka.
(listopad 2007)

Dlaczego lekarze mieliby nie brać?

Lekarze udają, że nie biorą, choć biorą. Politycy udają, że chcą reformować, choć nie chcą, bo boją się. Pacjenci się oburzają, ale dają, bo chcą sobie zapewnić minimum komfortu leczenia. Tak wygląda nasza służba zdrowia. Zerwijmy z hipokryzją. Przyznajmy, że setki milionów złotych wędrujące po cichu do kieszeni lekarzy są wszystkim na rękę. I rozwiązują wiele problemów.

Aż 53 procent Polaków twierdzi, że najbardziej skorumpowani w Polsce są pracownicy służby zdrowia. Można się oburzać, można głośno krzyczeć jak politycy, że to skandal, że to ukrócimy, będziemy walczyć, zreformujemy, naprawimy, i powtarzać to przez 16 lat, ale można też postawić sobie pytanie: a służba zdrowia w Polsce działa jeszcze jako tako właśnie dzięki tym „kopertówkom”?
Trudno jest rozgrzeszać z czynów nagannych moralnie a do takich niewątpliwie należy łapówkarstwo. Ale spróbuję. Poczynię tylko jedno zastrzeżenie. Łapówki w służbie zdrowia to pojęcie nieostre. Podpadają pod nie dowody wdzięczności, które pacjenci dają lekarzom po wykonanym zabiegu, pieniądze, które dają przed zabiegiem w nadziei na lepszą obsługę i tzw. twarde łapówki, gdy lekarz uzależnia wykonanie operacji od zapłacenia konkretnej kwoty. Pierwsze i drugie pacjenci dają sami z siebie, bez bezpośredniej sugestii lekarza, trzecie dają, bo muszą. Większość pieniędzy, które trafia do kieszeni lekarzy to właśnie te dowody wdzięczności i prezenty.

Po co nam państwo
W mieście powiatowym, mniejsza o nazwę, oznaczmy je R., od 1983 roku trwa budowa nowego szpitala. Inwestycja finasowana jest z budżetu państwa, jej wartość kosztorysowa wynosi 180 mln zł. Szpital ma mieć 237 łóżek. Do tej pory wydano 71 milionów. Inwestycja wlecze się, bo nie ma pieniędzy. W R. działa stary szpital, z 380 łóżkami. Jest zadłużony na 20 milionów, w ciągłym remoncie. W oddalonym o dwadzieścia kilka kilometrów innym mieście, nazwijmy je B., także jest szpital: nowoczesny, świetnie wyposażony, z 991 łóżkami. Zgodnie z rozporządzeniem ministra zdrowia o dostosowaniu zasobów lecznictwa zamkniętego, w obu szpitalach trzeba zmniejszyć liczbę łóżek: w R. o 121, w B. o 123. Bo nie są racjonalnie wykorzystywane. Samorząd miasta R. nie chce słyszeć o zaprzestaniu budowy nowego szpitala. I trudno się dziwić, bo po takiej decyzji chyba żaden radny powtórnie nie zdobyłby mandatu. Ale spójrzmy na sytuację racjonalnie. Gdyby w R. generujący olbrzymie długi stary szpital przekształcić w dobrze wyposażone ambulatorium, zaniechać budowy nowego szpitala, a między miastami i wsiami powiatów zorganizować darmowy transport dla pacjentów udających się na wizytę czy badania do szpitala w mieście B., to koszty utrzymania całej infrastruktury byłyby dużo niższe.
Tak właśnie giną pieniądze w służbie zdrowia. Gdyby którykolwiek z rządów chciał zreformować obecny system, wziąłby się za takie przypadki. Samorządy R. i B. nigdy się nie dogadają, bo mają różne interesy. Mieszkańcy R. też nie będą przyklaskiwali. Ale właśnie po to jest państwo, aby te indywidualne egoizmy okiełznać. Powinno wkroczyć i zdecydować. Nie decyduje, bo to decyzje niepopularne a przez to kosztowne politycznie. Od dawna wiadomo, co trzeba w służbie zdrowia zmienić natychmiast. Zmniejszyć marnotrawstwo pieniędzy, zlikwidować kolejki pacjentów, ograniczyć rosnące w ekspresowym tempie koszty refundacji leków i zadłużanie się szpitali oraz podnieść pensje personelu. Tyle na początek. Ponieważ w miarę wzrostu wykształcenia i zamożności społeczeństwa popyt na usługi zdrowotne w Polsce będzie rósł bez związku z zachorowalnością, trzeba także wpuścić w system prywatny kapitał. Państwo powinno płacić za pewną określoną pulę usług zdrowotnych, a kto chce więcej, nich płaci sam.
Tylko raz polscy politycy byli blisko uporządkowania systemu ochrony zdrowia. W 1999 roku, gdy rząd Buzka wprowadzał reformę i system kas chorych. Ale i wtedy nie zdecydowano się na radykalny krok, czyli wprowadzenie prywatnych kas i konkurencji między nimi. Zostało więc po staremu, tylko długi wzrosły, bo akurat gospodarka nie miała się najlepiej i w budżecie były dziury.
Politycy, zamiast reformować, wolą pakować w służbę zdrowia pieniądze. W maju, po gwałtownych protestach lekarzy, minister zdrowia Zbigniew Religa z radością ogłosił, że od przyszłego roku nakłady na służbę zdrowia wzrosną o 20 procent, a pensje pracowników – o 30. W ciągu kolejnych trzech lat wzrost ma wynieść kolejne 30 procent, tak byśmy za trzy lata wydawali na ochronę zdrowia pięć procent Produktu Krajowego Brutto. W Polskę poszło, że będzie lepiej. Otóż nie będzie. Już w 2005 r. wzrost nakładów na sektor zdrowia (z pożyczką restrukturyzacyjną) wyniósł 4,2 mld zł. Pacjenci przełomu nie odczuli. Wpompowanie kolejnych miliardów skończy się tak jak poprzednio: pieniądze rozpłyną się gdzieś między czekającym w kolejce na przyjęcie do zadłużonego szpitala pacjentem, zarabiającym 1500 zamiast 1200 złotych lekarzem a oszczędzającym na wszystkim Narodowym Funduszem Zdrowia.
Dopiero w takim kontekście można uczciwie zapytać: dlaczego lekarze biorą?

Oficjalnie płacić nie wolno
Nasz system ochrony zdrowia jest na wskroś socjalistyczny. Państwo jest monopolistą, nie dopuszcza prywatnego kapitału i nie chce żadnej konkurecji: ani między szpitalami, ani między ubezpieczycielami. I choć ciągle powtarza, że ma za mało pieniędzy, to zaraz dodaje: ale za leczenie nie będziecie, obywatele, płacić.Tego płacenia politycy boją się jako ognia. Można płacić po cichu, ale nigdy oficjalnie. – Leczenie ma być za darmo – powtarzają jak mantrę. A że nie jest? To jak z aborcją – oficjalnie w Polsce przeprowadza się tylko kilkadziesiąt rocznie. Czyli jest prawda i prawda urzędowa. Każda kobieta rodząca w Polsce wie, że można sobie zapewnić wybranego lekarza albo położną na czas porodu. Gdy zbliża się rozwiązanie, kobieta dzwoni, ci przyjeżdżają i zajmuja się rodzącą. W warszawskim szpitalu św. Zofii od lat pobiera się takie opłaty. Półoficjalnie. Formalnościami zajmuje się przy szpitalu niepubliczny ZOZ prowadzony przez fundację. Podobny system chciał wprowadzić w Poznaniu prof. Tomasz Opala w klinice przy ul. Polnej. Cennik – od 1,5 do 3 tys. zł za przyjazd ginekologa, od 300 do 600 zł za opiekę położnej, a od 600 do 900 zł za anestezjologa lub neonatologa – miał oficjalnie zawisnąć na stronie internetowej. Co na to wiceminister zdrowia Bolesław Piecha? – Nie ma podstaw prawnych do zaakceptowania tego projektu. Mówiąc po ludzku: żadnych oficjalnych opłat nie będzie. No więc są nieoficjalne. Nazywane łapówkami, kopertówkami, prezentami.
220 mln czyli skala korupcji
Średnia pensja lekarza w Polsce to – według różnych danych – od 1200 do 1500 na rękę. Z badań „Diagnoza społeczna 2005”, w których przebadano ponad pięć tys. gospodarstw domowych i ponad 16 tys. ich dorosłych członków wynika, że na sto rodzin korzystających z opieki zdrowotnej w sześciu dawano tzw. dowody wdzięczności (ankieterzy nie używali określenia „łapówka”), a w dziewięciu prezenty. Przeciętny koszt dowodu wdzięczności wyniósł 169 zł, przeciętny koszt prezentu – 98 zł. W ciągu trzech ostatnich miesięcy przed badaniem 83 procent rodzin miało kontakt z lekarzem podstawowej opieki zdrowotnej lub lekarzem-specjalistą. Z szybkich wyliczeń wynika, że do kieszeni lekarzy trafiło poza systemem ok. 220 mln zł. To jest skala korupcji w służbie zdrowia.
Jakie lekarze mają możliwości pracy w obecnym systemie? Z jednej strony praca w szpitalu na etacie, z drugiej – zarobek w prywatnej placówce za większe pieniądze albo wyjazd za granicę. Jednak lekarze – jeśli nie decyduja się na wyjazd – trzymają się kurczowo państwowej posady. Bo tu mogą brać w łapę – powie ktoś. Ale przecież w prywatnej firmie zarobiliby tyle, że nie musieliby brać. Na pierwszy rzut oka ich postępowanie nie jest racjonalne. Zapominamy o jednym. Tylko państwowa placówka daje lekarzowi możliwość rozwoju. To tu się prowadzi prace badawcze, to tu trafiają skomplikowane przypadki (prywatne firmy ich unikają, bo są zbyt kosztowne). Jeśli więc lekarz chce się rozwijać – za tym idzie wzrost jego wartości rynkowej, oczywiście tej nieoficjalnej – musi trzymać się kurczowo państwowego etatu.
Na tym etacie dostanie 1500 zł miesięcznie. Jeśli chce zarobić więcej, może jeszcze wziąć dodatkowe dyżury, konsultacje w prywatnych lecznicach lub jeszcze jeden etat. Jego tydzień pracy wydłuża się wtedy niebezpiecznie: zamiast 40 godzin, robi się 60, 70, czasami nawet 80. Może też przyjmowac od lekarzy „kopertówki”
Więc bierze. A dlaczego miałby nie brać? Tkwi w klinczu, w którym umieścili go politycy – z jednej strony musi pracować na państwowym, z drugiej w tym systemie nigdy nie będzie miał godziwej pensji. Dlaczego miałby godzić się na sytuację, że jego praca jest mniej warta od pracy kierowcy autobusu? Dlaczego miałby uznać, że stawka, którą proponuje mu państwo, jest jedyną obowiązującą. Bo to niemoralne? Kto postępuje bardziej niemoralnie: on, przyjmujący od pacjentów kopertę, czy polityk, który w imię interesu swojej partii nie będzie robił tego, za co mu płacą, czyli podejmował decyzji? Trudno znaleźć polityka, który nie potwierdziłby, że służbę zdrowia trzeba zreformować. Nie ma tylko takich, którzy chcą to rzeczywiście zrobić.
Najbardziej przeszkadza hipokryzja. Za komuny tolerowano taki stan rzeczy, bo w służbie zdrowia wyznawano zasadę: lekarz i tak sobie dorobi. Dzięki temu budżet wydawał mniej. Tak naprawdę sytuację tolerowali także politycy po 1989 roku. Z tego samego powodu. Dopiero ostatnio, w imię politycznych celów, rozpętano antykorupcyjną burzę. Na lekarzy przyjmujących „kopertówki” nasyła się policję, prokuratorów, wsadza do więzień. Bo przecież korupcja jest zła. Jest. Ale nie zwalczy się jej, stosując sankcję, tylko usuwając je przyczynę. A przyczyną jest chory system.
Gdy słyszę polityka, który tłumaczy, jaka jest sytuacja finasowa budżetu, zgadzam się z nim całkowicie. Liczby nie kłamią. Chciałbym jednak, aby wyciągał on z tego wnioski. Bardziej perspektywiczne, niż do najbliższych wyborów. By działał, zmieniał, decydował, reformował. Jeśli nie, niech toleruje obecny stan rzeczy, z wszystkimi jego konsekwencjami. Bo wina leży po jego stronie.

(wrzesień 2006)

Idąc za tłumem

Tłum chce, by kara dla przestępców była drastyczna i wysoka. Za kradzież – obcięcie ręki, za zabójstwo – kara śmierci. Tłum nie lubi niuansów, okoliczności łagodzących i wątpliwości. Tłum kieruje się emocjami, dlatego kolejne głośne przestępstwo doprowadza go do wrzenia, wywołuje żądzę odwetu. Gdyby tłum decydował o winie, kat miałby pełne ręce roboty.
Taka właśnie filozofia przyświeca zmianom w kodeksie karnym, zaprezentowanym we wtorek przez premiera Kaczyńskiego i ministra Ziobro. Zaostrzenie kar ma spowodować zwiększenie poczucia bezpieczeństwa obywateli. Tłum te zmiany pochwali. Kto będzie przeciw, szybko zostanie okrzyknięty obrońcą przestępców i relatywistą.
Trudno, postawię się na chwilę w tej roli.
Nowy kodeks rozszerza odpowiedzialność karną wobec osób, które ukończyły 15 rok życia a nie ukończyły 17. To najbardziej kontrowersyjny zapis. Bo wyobraźmy sobie piętnastoletnie dziecko – tak, dziecko – popełniające przestępstwo. Potrzeba więcej konkretów? Bardzo proszę:
Najpierw pomyśl o kimś bliskim, niech to będzie ojciec. Wyszedł wieczorem na spacer w psem do małego parku pod blokiem. Chodzi tam codziennie od lat, o okolicy mówi się, że jest bezpieczna. Siedzisz w przed telewizorem, jesz kolację, matka coś czyta przy stole. Po godzinie matka zaniepokojona spogląda na zegarek. Co on tak długo? – pyta. Nawet nie zauważyłeś, że minęło tyle czasu, ale nie przejmujesz się zbytnio. Po kolejnych dziesięciu minutach matka zaczyna się denerwować. Idź, zobacz, gdzie jest, mówi. Ty, trochę zły podnosisz się, zakładasz buty i wychodzisz.
Chodzisz po parku, ojca nie widać, zaczynasz się denerwować. Mijasz krzaki. Najpierw widzisz psa, swojego kundelka, leży martwy. Wchodzisz dalej, spoglądasz i krzyczysz. Krzyczysz z przerażenia, długo, głośno, tak jak jeszcze nigdy w życiu. Cały się trzęsiesz, masz mgłę przed oczami. Przed tobą leży ojciec, twój ukochany, głowę ma nienaturalnie odciągniętą do tyłu. Na szyi… nie, na jakiej szyi, on nie ma szyi, tam jest olbrzymia czarna dziura, tata ma podcięte gardło, wszędzie pełno krwi.
Po czterech dnia dzwoni policja, złapali mordercę. Ma piętnaście lat. Dlaczego to zrobił? Bo potrzebował pieniędzy. Zabił dla piętnastu złotych.
Zabić sk…a, krzyczysz w myślach, on nie ma prawa chodzić po ziemi, nie wytrzymam, sam go zabiję w sądzie! Nie myślisz, czujesz, jesteś naładowany negatywnymi emocjami tak, że za chwilę eksplodujesz. I masz święte prawo do takich myśli, masz prawo chcieć zemsty, to naturalny, najpierwotniejszy instynkt. Nikt nie ma prawa od ciebie żądać, abyś myślał racjonalnie, ważył winę i okoliczności łagodzące. Jego trzeba zabić. Koniec. Kropka.
Tu dochodzimy do sedna problemu.
Czy ten zdemoralizowany nastolatek zdaje sobie świadomość z konsekwencji czynu? Czy powinien być sądzony jak dorosły? Sam bez wahania zakrzyknąłbym, że tak, ale kołacze mi w głowie jedna wątpliwość. Nie pozwalamy mu prowadzić samochodu, nie dajemy prawa głosu w wyborach, wymagamy, by opiekował się nim dorosły, ba, nie pozwalamy mu decydować, w co się ubrać do szkoły (mundurki są odpowiednie, mówi dorosły minister, wy jesteście za młodzi, by sami o tym decydować). Dlaczego? No właśnie, może dlatego, że jeszcze nie dorósł, że jest podatny na wpływ, że do dorosłości – obojętne jak definiowanej – czegoś jeszcze brakuje? Dlaczego więc tylko za złe uczynki ma odpowiadać jak dorosły?
Trudno wytłumaczyć tę sprzeczność.
Nie potrafię postawić się w opisanej wyżej sytuacji, ale mam podejrzenia graniczące z pewnością, że dokładnie takie uczucia by mną miotały. Chciałbym zemsty i miałbym do niej święte prawo. Ale celem państwa jako takiego jest właśnie zrównoważenie interesów jednostek, indywidualnych egoizmów, tak, by zachować równowagę. Państwo musi stanąć z boku i zracjonalizować opisaną wyżej sytuację. Przekazać ją prokuratorom, sądom, narzucić im obowiązek obiektywnej oceny. Państwo nie może pozwolić by moje zemsty zostało zaspokojone.
Wiem, że jeszcze niejeden piętnastolatek popełni drastyczny przestępstwo. Ale wolałbym, aby państwo podjęło choć próbę wyprowadzenia takiego dzieciaka na prostą. Zreformowało poprawczaki, wypracowało system opieki nad młodocianymi przestępcami. Obniżenie wieku odpowiedzialności karnej i zaostrzenie kar to głos ludu, a nie polityka karna.
Bertrand Russell powiedział kiedyś: Nie będziesz chodził za tłumem, aby robić coś złego.
Bo lud nie zawsze ma rację.

(kwiecień 2007)

Nadzieja w czasach zarazy

Ten wirus niszczy i polityków, i wyborców. Mutuje się, zmienia politykę w ciąg oskarżeń i licytacji, gdzie już nie wizja i cel, a jedynie krzyk i oszczerstwa zwracają uwagę. Poglądy mają być bezdyskusyjne, rozwiązania natychmiastowe a oceny jednoznaczne. Ten wirus to radykalizm.

Załóżmy na chwilę, że Jarosław Kaczyński zrealizował swój plan naprawy Rzeczypospolitej. Żyjemy w IV RP. Jak wygląda ten kraj? Na arenie międzynarodowej jesteśmy może nielubiani, ale poważani, zwłaszcza w Europie. Żadna strategiczna decyzja Unii Europejskiej nie zostaje podjęta bez naszej aprobaty. Zgodziliśmy się na unijnego ministra spraw zagranicznych, ale wywalczyliśmy, że nie może on pochodzić z krajów starej unii, dzięki czemu wzrosło znaczenie i siła mniejszych państw, a spadło Niemiec i Francji. Energetycznie jesteśmy niezależni od Rosji, kupujemy ropę i gaz z innych źródeł, drożej, ale stać nas na to. Wybudowaliśmy gazoport. Gospodarka wchłania strumień unijnym pieniędzy, rwie do przodu, bezrobocie oscyluje w granicach pięciu-siedmiu procent. Rozwój gospodarczy i szybkie bogacenie się społeczeństwa ściąga kapitał zagraniczny, który inwestuje tu już nie z powodu taniej siły roboczej, ale głównie ze względu na potencjał rynku i poziom wykształcenia pracowników. Wypleniono korupcję, spadła przestępczość.
Cóż zarzucić tej wizji? Dlaczego nie przyznać racji Jarosławowi Kaczyńskiemu gdy mówi, że w polityce międzynarodowej trzeba ostro walczyć o swoje, nawet z takimi potęgami jak Rosja, że wzrost gospodarczy nie może być celem samym w sobie, ale ma służy poprawie jakości życia obywateli, że powiązania urzędników z biznesem są patogenne i przestępcy powinni siedzieć w więzieniach?
Nie dajmy się zwariować, bracia Kaczyńscy nie psują wszystkiego, czego się dotykają. Choć gospodarka sunie do przodu głównie dzięki sprzyjającym okolicznościom (wejście do Unii), to jeśli przyjąć liberalną optykę, że najlepszy rząd to taki, który trzyma ręce jak najdalej od gospodarki, to akurat gabinetowi Jarosława Kaczyńskiego trudno tu cokolwiek zarzucić. W tych sprawach aktywność gabinetu ogranicza się do podziału łupów i obsadzania stanowisk niekompetentnymi figurantami, bez ingerencji w sam mechanizm. I dobrze. Tu akurat koalicja robi to samo co poprzednicy. Różnica między niekompetentnym urzędnikiem z AWS czy SLD a Samoobrony lub PiS jest umowna. Z punktu widzenia Jarosława Kaczyńskiego ci niekompetentni są chociaż lojalni. Co więc z tą wizją jest nie tak? Osobiście przyznam: mi się podoba. Chciałbym żyć w państwie poważanym w Europie, niezależnym i bezpiecznym. I nawet przyklasnąłbym Jarosławowi Kaczyńskiemu, gdyby nie jeden problem.

Wściekłe psy
Trudno wyobrazić sobie sprawę ważniejszą dla lokalnej społeczności, niż budowa obwodnicy Augustowa. Miasto rozjeżdżają tiry, mieszkańcy czekają na rozpoczęcie budowy, ale ekolodzy protestują przeciw zaaprobowanemu wariantowi trasy. Zmiana przebiegu oznacza odłożenie w czasie rozpoczęcia prac. Sprawa zmobilizowała setki tysięcy Polaków, przez kilka tygodni nie schodziła z pierwszych stron gazet, w konflikt włączył się rząd, prezydent, nawet Unia Europejska. 20 maja na Podlasiu odbyło się referendum w sprawie obwodnicy, połączone z wyborami do sejmiku samorządowego. Co się okazało? Jest nieważne z powodu zbyt niskiej frekwencji – do urn poszło niewiele ponad 22 procent uprawnionych.
Ale nie ta liczba szokuje, do takiej frekwencji w wyborach samorządowych zdążyliśmy się przyzwyczaić. W referendum głosowało tylko 35 procent mieszkańców Augustowa. Ludzi najbardziej zainteresowanych! Po takiej burzy medialnej, po dziesiątkach protestów, po blokadach dróg, tylko 35 procent? W relacjach dziennikarskich mieszkańcy mówili jednym głosem: dusimy się, nie możemy żyć w mieście rozjeżdżanym przez tiry, potrzeba nam tej obwodnicy jak powietrza. Ale gdy mogli się wypowiedzieć, dać władzy placet do działania w ich imieniu, odwrócili się plecami od urn.
To jest właśnie pułapka, w która wpadł Jarosław Kaczyński. Niska frekwencja w wyborach samorządowych była dla niego korzystna, bo w odróżnieniu od innych partii, PiS ma bardzo zdyscyplinowany elektorat. Jednak w referendum w sprawie obwodnicy Augustowa chodziło o coś jeszcze – o poparcie mieszkańców w konflikcie PiS-u z wszelkiej maści ekologami, wykształciuchami, nawet Unią, która zechciała wcisnąć swoje trzy grosze. Nie udało się, PiS padł ofiarą własnej choroby. Bo duża część społeczeństwa uznaje już nie tylko politykę, ale nawet sam proces wyborczy, za coś odpychającego, w którym nie chce brać udziału, no bo kto z własnej woli wkłada rękę do klatki z wściekłymi psami.

Radykał na głodzie
Jeśli chodzi o strategię polityczną, wszystko wygląda dobrze. Wizji Jarosława Kaczyńskiego nie da się zrealizować w trakcie jednej kadencji, jest zbyt ambitna. Potrzeba tu i drugiej kadencji parlamentarnej, i prezydenckiej. Wybory 2005 roku pokazały, że społeczeństwo jest zmęczone polityką, do urn poszło niewiele ponad 40 procent uprawnionych. Oczywisty wniosek był taki, że umiarkowany elektorat się nie liczy, najważniejsi są radykalni wyborcy. To oni zdecydowali o wygranej potencjalnej koalicji PiS-PO, oni chcieli zmian, rewolucji moralnej i IV RP. Koalicja nie powstała, bo Platforma z racji historii jej liderów lekko ciąży ku centrum, a i liderzy PO nie chcieli firmować rewolucji prowadzonej pod cudzym sztandarem (gdyby to Platforma wygrała i Rokita miał zostać premierem, pewnie podobnie zachowałby się PiS).
Zazwyczaj po wyborach następuje szybkie ochłodzenie nastrojów, sprawowanie władzy tępi radykalne zapędy. PiS bał się takiego scenariusza. Jego wyborcy nie wybaczyliby mu umiarkowania, partia mogłaby zapomnieć o wygranej w kolejnych wyborach. Zamiast więc spuścić z tonu, Jarosław Kaczyński jeszcze bardziej podkręcił strunę tak, by radykalny ton był wysoki i dobrze słyszalny. Elektorat jest szczęśliwy, co wyraża poparciem w sondażach, rewelacyjnych, jak dla partii rządzącej od półtora roku. Trybunał Konstytucyjny, „tak zwane elity”, lekarze, lustracje teczek i majątków, tajne konta, przecieki do prasy o kolejnych zeznaniach i oskarżeniach – to wszystko służy zaspokojeniu żądzy zemsty i frustracji niedopieszczonego przez ostatnie 18 lat elektoratu. Jeśli wszystko poszłoby dobrze, zniechęcenie umiarkowanych tylko się powiększy, frekwencja w kolejnych wyborach będzie niższa, a zwycięstwo partii Jarosława Kaczyńskiego większe.
Niby wszystko się zgadza, polityka wymaga takich właśnie kalkulacji, to przecież walka o zdobycie i utrzymanie władzy. Ale zróbmy jeszcze jedno ćwiczenie. Wyobraźmy sobie, że Lech i Jarosław Kaczyńscy, po uchwaleniu nowej konstytucji, ogłaszają z dumą: Oto mamy IV Rzeczpospolitą. Wszystkie najważniejsze instytucje państwowe obsadzone swoimi, przeciwnicy polityczni rozproszeni. I co, to już koniec walki? Oto sedno problemu. Co miałby powiedzieć Jarosław Kaczyński swojemu elektoratowi? Jak sam sobie wyjaśniać rzeczywistość? Co z winnymi, oskarżeniami, spiskami, zapewnieniami, że choć jest źle, będzie lepiej, którymi od lat karmili się politycy i elektorat PiS-u. Czy w tym oto cudownym momencie partia i jej wyborcy zostaną cudownie uleczeni, uznają, że rzeczywistość – społeczna, polityczna, obyczajowa – jest dokładnie taka, jakiej pragnęli, że ich idee zostały z powodzeniem wcielone w życie? Próżne nadzieje, przecież radykalizm to ciężka choroba, kto raz zachoruje, będzie jak alkoholik nosił ją w sobie do końca życia. Gdy brak mu wrogów, jest na głodzie. Jarosław Kaczyński to wie. Dlatego, choć powinien się cieszyć, w dniu ogłaszania nowej Rzeczpospolitej stałby z zasępiona twarzą.

Jak chłopu na granicy
Spustoszenie, jakiego dokonał wirus radykalizmu w umysłach polityków i wśród wyborców jest nieodwracalne. Dyskusja? Oto poseł koalicji telewizyjnym programie zatytułowanym „Warto rozmawiać” odczytuje z karki przygotowane wcześniej tezy swojego wystąpienia. Jemu dialog nie jest potrzebny. Publicystyka? Oto teksty zawierające podręczny zestaw oszczerstw wobec „obrońców układu” z jednej i „reżimowych publicystów” z drugiej strony. Polityka edukacyjna? Przecież mamy wicepremiera ogarniętego homoseksualną obsesją, który niepoprawnych płciowo znajdzie nawet w równaniach z jedną niewiadomą.
I elektorat to kupuje. Elektoratowi podoba się, gdy jego polityk żąda od profesora ekonomii w telewizyjnej debacie, by mu wyjaśnił zawiłe kwestie makroekonomii, jak chłopu na granicy. Mów pan prosto, tak żeby wszyscy pana zrozumieli, rzuca, gdy tylko pojawiają się skomplikowane terminy i definicje, i cieszy się, gdy profesor w końcu daje za wygraną. A widzisz pan, nawet nie potrafisz pan powiedzieć, o co panu chodzi, puentuje polityk, a elektorat jest zachwycony.
Elektorat woli, gdy polityk nie debatuje, tylko wygłasza swoje racje. Po co odnosić się do argumentów przeciwników, analizować ich pod względem prawdziwości lub nieprawdziwości? Polityk ma swoje wiedzieć, co nas obchodzi zdanie innych.
Elektorat chce, by polityk był dumny. By obnosił się z tą dumą za granicami, choć tam chcieliby pogadać z nim o interesach, a nie o jego kompleksach. I nie wstydził się, gdy ktoś go przyłapie na głupocie, bo wiadomo, że to zmowa polityczna, nie lubią, dlatego atakują.
I najważniejsze – elektorat jest podejrzliwy, polityk też musi. Dlatego przeciwnik polityczny nie może być uczciwy, bo przecież uczciwi to jesteśmy my. Dlatego nikt poza nasza partią nie troszczy się o dobro kraju. Dlatego wszędzie wietrzymy spiski, oskarżamy, nasyłamy prokuraturę, powołujemy komisje.

Obojętna większość
A co z resztą społeczeństwa? – spyta ktoś. Przecież wybory to dziś domena mniejszości, nawet największym twardzielom demokracji czasami chodzi po głowie: a po co głosować, co to zmieni. Zdrowa większość broni się przed wirusem jedyną dostępną i skuteczną szczepionką – obojętnością. Tylko podczas kampanii wyborczych jest mniej odporna, ulega sugestiom, wizjom, łapie się na proste i natychmiastowe rozwiązania, bezdyskusyjne poglądy, bezkompromisowych polityków, jednym słowem – ulega czarowi radykalizmu. Któż nie wolałby łatwo, szybko, bezproblemowo? Ale po wyborach organizm wraca do równowagi, zwłaszcza, gdy po półtora roku rządów słyszy, że mityczny „układ” i „sieć powiązań” wciąż blokuje budowę autostrad. Wiadomo, że najprostsze wytłumaczenia są najtrafniejsze, więc po co „układ”, wystarczy „niekompetencja”.
Umiarkowani obojętnieją, bo przecież nie wyjdą na ulice, nie zdemolują stolicy, to nie ich metody, to domena radykałów. A jak nie wyjdą, to nikt na nich nie zwróci uwagi. Zdają sobie sprawę z tej kwadratury koła i obojętnieją w milczeniu. Dobrze, że siedzą cicho, cieszą się radykałowie, bo zdają sobie sprawę z ich przewagi liczebnej. I mogą bez oporu mamić się swoimi chorymi wizjami.
Docenić normalność
Czy jest jakaś nadzieją dla zobojętniałej większości? Przecież nie ma co liczyć, że koalicja rządząca wyleczy się z tej choroby, musiałaby najpierw przyznać, że jest chora i chcieć się leczyć. Może jakaś inna siła polityczna? Ale kto? Aleksander Kwaśniewski jako obrońca demokracji? Pomińmy milczeniem. Donald Tusk jak „lepszy Kaczyński”? Mało pociągające. Nie pomoże szybki przegląd elit politycznych. Oszukała AWS, oszukał SLD, oszukał POPiS – mówi zobojętniały – nie dam się nabrać po raz kolejny.
Czyżbyśmy więc byli straceni? Bo nie mamy co liczyć na Wybawiciela. Nie zakładajmy, że pod budką z piwem pojawi się kulturalny, mądry jegomość, wda się w dyskusję i zachęci klientów do uczciwej pracy. Pewnie zanim otworzy usta dostanie po pysku. Jedyna nadzieja w nas, umiarkowanych, już zobojętniałych albo obojętniejących. Żeby docenić normalność, trzeba ją stracić. Potem zatęsknić. My już ją straciliśmy, ale jeszcze nie tęsknimy. Wtedy ruch będzie po naszej stronie.

(czerwiec 2007)

Postkomunizm, wydanie drugie, poprawione

"Zbudujemy nowa Polskę, w której zwykli ludzie będą czuli się u siebie. W które bogaci nie będą bogatsi, a biedni biedniejsi. W budowie nowej Polski przeszkadza nam wróg zewnętrzny i wewnętrzny, ale pokonamy go w imię lepszego jutra. Jeśli elity chcą budować taką Polskę z nami, to dobrze, jeśli nie, tym gorzej dla elit."

Polityka nie lubi precyzyjnych definicji i jasno określonych desygnatów. Słowa w polityce muszą być elastyczne, wieloznaczne, muszą dać się modelować tak, by znaczenie odpowiadało potrzebie chwili, a nie prawdzie. Polityka nie używa słów do opisu, ale do oceny. Tak też było ze słowem „postkomunizm”. Gdy pojawiło się na początku lat 90., nie zawracano sobie głowy jego definiowaniem. „Post” było modne, w dodatku niosło olbrzymi bagaż negatywnych emocji. Jeśli już, postkomunizm, na poziomie największej ogólności, odnoszono jedynie do form organizacji państwa wyrastających z komunizmu, w której demokracja jest fasadowa a nie rzeczywista, zaś partyjnych bonzów sterujących gospodarką i polityką zastąpiła nomenklatura, tworząca nieformalne powiązania między tymi którzy decydują, a tymi, którzy zarabiają na tych decyzjach. W znaczeniu najbardziej podstawowym „postkomunizm” i „postkomunista” były inwektywami, używanymi wobec byłych członków byłego partyjnego aparatu PRL-u.
Dziś, po niespełna dwóch latach rządów Jarosława i Lecha Kaczyńskim postkomunizmu – rozumianego jak wyżej – już nie ma (choć zostali postkomuniści). Aparat państwowy odzyskany, scena polityczna przemodelowana, czerwona nomenklatura w odwrocie. Warto jednak pochylić się nad tym słowem, przyjrzeć mu się jeszcze raz i wyciągnąć całe bogactwo znaczeń, które się za nim kryją. Okaże się wtedy, że „postkomunizm” wciąż jest obecny na naszej scenie politycznej, w dodatku w miejscu, gdzie nie spodziewalibyśmy się go znaleźć.

1.
Trudno zdefiniować wyzwania, przed którymi stoi Polska pod koniec pierwszego dziesięciolecia nowego wieku. Zachód próbuje określić swoje miejsce na mapie globalnego świata i zmaga się z oddolnymi ruchami kontestującymi „gospodarkę światową”. Chce przewidzieć skutki rosnącego rozwarstwienia społecznego, bo widzi odradzające się za plecami demony fanatyzmu i populizmu. Mniej lub bardziej udolnie walczy z terroryzmem, zawzięcie dyskutuje czy kapitalizm jest ukoronowaniem rozwoju społecznego czy ciągle jednym z jego etapów. Zwłaszcza w czasach, gdy różnice między liberałami, socjalistami a konserwatystami sprowadzają się w zasadzie do kwestii obyczajowych, bo gospodarkę liberalną, jako taką, mało kto neguje.
W Polsce, jeśli te problemy pojawiają się w debacie publicznej, to na obrzeżach, w „Krytyce Politycznej” z nakładem pięciu tysięcy egzemplarzy, lub w „Europie”, dodatku do Dziennika, czytanym przez garstkę zapaleńców. Dziś główny nurt polskiej polityki sięga do zamierzchłej przeszłości, mówiąc o państwie i jego problemach językiem komunistycznych aparatczyków, posługując się tymi samymi schematami, budując takie same dychotomie, ba, próbując osiągnąć podobne co komunistyczna władza cele. Jeśli by szukać właściwego słowa na określenie mentalności obecnej władzy, postkomunizm jest najwłaściwszym.

2.
Czego tak naprawdę chce Jarosław Kaczyński? Tylko władzy? Zbyt duże to uproszczenie. Tu chodzi o coś więcej, chodzi o budowę lepszej Polski, jakkolwiek pompatycznie by to nie brzmiało. Realizacja tej wzniosłej idei to sedno jego polityki. Jarosław Kaczyński wierzy, że polityk, partia, aparat państwowy, mają moc sprawczą i są w stanie samodzielnie przeorganizować strukturę społeczną. Obecna jest zła, niesprawiedliwa, za dużo w niej wykluczonych, za mało solidarności społecznej. Nowa Polska wymaga rewolucji, tego Jarosław Kaczyński nigdy nie ukrywał, ta – radykałów. Kaczyński musi zagospodarować ich potencjał, wprząść w rewolucyjne tryby. Dlatego wynosi radykałów na urzędy. To oni mają nadawać ton. Od radykałów nie oczekuje działania, na pragmatyków przyjdzie czas, jedynie oddania idei. Tylko taki aparat pozwoli przemodelować Polskę.
Kaczyński tak naprawdę nie wierzy w metody demokracji liberalnej, bo i nie wierzy w społeczeństwo. To, omamione przez media, nigdy nie poprze go w większości. W dodatku społeczeństwo obywatelskie, rozumiane jako struktura społeczno-polityczna korygowana oddolnymi inicjatywami, to wymysł politycznych nihilistów. Kompromis, kwintesencja demokracji liberalnej, jest obcy rewolucji. Podobnie jak komuniści po zakończeniu wojny, Jarosław Kaczyński chce oprzeć się na aparacie i słabo wykształconych, ale łatwych do porwania, masach.
Ta wiara w moc sprawczą aparatu państwowego, przekonanie, że władza może być lepsza niż społeczeństwo i każde jej działanie jest uzasadnione, o ile prowadzi do realizacji słusznych idei, to rdzeń mentalności towarzyszy, wciągających powojenną Polsce w otchłań komunizmu.

3.
Demokracji liberalnej potrzeba pieniędzy. To one tworzą miejsca pracy, napędzają gospodarkę, świadczą o sile państwa. Kapitał jest niezbędny, ale jego naturalna skłonność do kumulacji powoduje też problemy, z którymi państwa nie zawsze potrafią sobie poradzić. Nie chodzi tyle o nadużywane pojęcie „sprawiedliwości społecznej”, ile o bezpaństwowość kapitału, ograniczającą wpływ rządów na procesy gospodarcze.
W demokracji liberalnej trudno jednak zanegować dobroczynne skutki bogacenia się. W Polsce po 1989 roku z tą tezą polemizowali jedynie populiści spod znaku Samoobrony. I to nawet nie ze względów ideologicznych, bo ze świecą by szukać w partii Andrzeja Leppera ludzi programowo ubogich, ale z czysto praktycznych, bo skakanie po bogatych zawsze podoba się biednym. Rządy III RP, czy to SLD, Unii Wolności, PSL czy nawet AWS, prowadziły liberalną politykę gospodarczą. Pamiętając, że jednym z głównym mankamentów poprzedniego ustroju, obok ograniczenia wolności, była bieda, wyrosła na haśle: wszyscy mamy równe żołądki.
Aż pojawił się Jarosław Kaczyński, który pieniędzy nie lubi szczerze, ideologicznie. Kapitał jest zły, jego kumulacja jeszcze gorsza, a bogactwo nigdy nie idzie w parze z uczciwością. Gdyby jedynie względy polityczne stały za tymi opiniami, sprawa byłaby prostsza. Ot, jeszcze jeden populista, który chce dorwać się do władzy na plecach ubogich. Problem w tym, że Jarosław Kaczyński jest szczery i bardzo spójny w poglądach i praktyce. Nie tylko głosi, co głosi, ale wciela te prawdy w życie: z konta bankowego nie korzysta, pieniędzy nie odkłada, majątku nie kumuluje.
Wyborcy Prawa i Sprawiedliwości „kupują” Jarosława Kaczyńskiego, bo czują tę spójność. No i sami uważają podobnie. Bo jakże to: chodzili do tych samych szkół, bawili się na tym samym podwórku, pracowali na tych samych stanowiska, jeździli do tych samych ośrodków Funduszu Wczasów Pracowniczych, a teraz oni klepię biedę a ich sąsiedzi opływają w luksusu? Trudno przyznać, że kolega był bardziej zaradny, pracowity. Prościej: musiał być nieuczciwy.
To negowanie zaradności jako motoru rozwoju gospodarki, wiara, że sprawiedliwie znaczy po równo, zabiło gospodarkę PRL-u i zmusiło komunistów do oddania władzy.

4.
Często powtarza się, że największym błędem Jarosława Kaczyńskiego jest otwarta wojna z elitami. Prawnicy, lekarze, dziennikarze, profesorowie – z tymi środowiskami Prawo i Sprawiedliwość toczy otwarty bój. Z pozoru wygląda to na bezładną szamotaninę, atakowanie bez celu, coś, co jeden z publicystów określił mianem rządzenia przez konflikt. Ale to tylko pozory. Jarosław Kaczyńskie wie, że rewolucja potrzebuje elit. Elit, które nie dyskutują, a bronią zasad nowego porządku. Z punktu widzenia celu Jarosława Kaczyńskiego – budowy lepszej Polski – wojna ze starymi elitami jest jak najbardziej racjonalna. Stąd ciągłe wypominanie „histerycznych ataków mediów” na rząd Prawa i Sprawiedliwości, choć przecież już więcej niż połowa z nich, czy to państwowych, czy prywatnych, pisze i nadaje to, co Jarosław Kaczyński chce usłyszeć. Stąd wyraźna krytyka orzecznictwa sądów niższej i najwyższej instancji. Z tego też powodu niezbędna była Jarosławowi Kaczyńskiemu lustracja. Teczki, kontrolowane przez rewolucjonistów z Instytutu Pamięci Narodowej, pozwalały wyeliminować z urzędów, uczelni, mediów przeciwników rewolucji. Wymiana elit idzie w miarę sprawnie, tym bardziej że wyborca PiS-u zawsze z antypatią patrzył na tych wszystkich doktorków i profesorków, dzielących włos na czworo.
Komuniści uważali, że lepsi marcowi docenci niż krytyczni profesorowie. Błędnie zakładając, że „posłuszne elity” równa się „posłuszne społeczeństwo”, hołubili swoich i usuwali z życia publicznego krytyków. Jarosław Kaczyński stosuje podobną taktykę: nie eliminuje, ale wyklucza, odbierając przeciwnikom prawo do dyskursu.

5.
Niemcy tylko czekają, by odebrać nam Śląsk, Rosja najchętniej ulokowałaby z powrotem w Polsce swoje wojska, Unia Europejska widzi w nas tylko rynek zbytu a Polskość jest zagrożona. Wróg czyha na kraj, zewnętrzny i wewnętrzny. To jedna z metod mobilizacji elektoratu, dość powszechna w demokracji. Można przekonywać wyborców – jak Jarosław Kaczyński – że zbuduje lepszą Polskę, można – jak prezydent George W. Bush – nawoływać do walki z terroryzmem.
Problem pojawia się wtedy, gdy ta manichejska walka dobra ze złem zmienia się w politykę państwową. Nie ma wtedy nieudolności urzędniczej, są – działania układu, nie ma niekompetencji, jest spisek. Działalność wrogów wewnętrznych i zewnętrznych ma tłumaczyć wszystkie niepowodzenia władzy, a podważanie takiego tłumaczenia sytuuje krytyka wśród zdrajców państwa. W tak rządzonym kraju traci na znaczeniu profesjonalizm, umiejętności zawodowe, bo za każdą wpadką stoi wróg. O choć państwo psuje się od środka, tolerując u swoich urzędników skrajną niekompetencję, na zewnątrz jest butne i pręży muskuły.

6.
System, w którym władza, opierając się na sile aparatu państwowego i antagonizmach klasowych próbuje przeorganizować strukturę społeczną i gospodarczą według obcych większość obywateli idei – oto postkomunizm w najczystszej postaci. Szyderstwem historii jest, że metodami komunistów dokonuje się konserwatywna rewolucja.

7.
A cytat na początku?
Nie pochodzi ani z ust Jarosława Kaczyńskiego, ani żadnego komunistycznego aparatczyka. Problem w tym, że trudno odpowiedzieć na pytanie: który z nich by tego NIE powiedział?

(sierpnień 2007)

Kamiński pierze po pysku

Wielka polityka rzadko dotyka nas bezpośrednio. Patrzymy na nią jak na walkę kogutów lub mecz bokserski, ekscytujemy się, dopingujemy, złorzeczymy, jeśli nasi przegrywają, jednak dopóki bokser nie wyskoczy z ringu i nie da nam po pysku, to wciąż przedstawienie, w którym jesteśmy tylko widzami. Taki niesforny, skory do bitki bokser, w polityce pojawia się sporadycznie. Tu nagrodę dostaje się za dobry show, naruszenie nietykalności skutkować może tym, że publika więcej na przedstawienie nie przyjdzie. No, chyba że to bokser o mentalności Mika Tysona lub Andrzej Gołoty, mający za nic zasady panujące na ringu, albo nie potrafiący powstrzymać swojej agresji.
Szef Centralnego Biura Śledczego to właśnie taki bokser. Chce naprać publiczności po twarzy, wierząc, to dobra metoda, by dopingowała właśnie jego. Tydzień temu jego agenci aresztowali znanego warszawskiego neurochirurga, generała profesora Jana Podgórskiego. Do czterech zarzutów korupcyjnych dodali bonus: poświadczenie nieprawdy w dokumentacji medycznej, dzięki której szef gangu pruszkowskiego „Słowik” mógł uniknąć więzienia. Sprawa się rypła, bo sąd nie zgodził się na aresztowanie profesora. Zarzut dotyczący Słowika uznał za kompletnie nieprawdopodobny, zaś w pozostałych stwierdził, że nie zachodzi obawa matactwa. Nie było więc specjalnej konferencji prasowej i czołówkowego materiału w Wiadomościach. Sprawa by ucichła, gdyby nie opisało jej wtorkowe Życie Warszawy i środowa Gazeta Wyborcza.
Mariusz Kamiński śpi spokojnie, swoje zrobił, pewnie dostanie od premiera Kaczyńskiego premię. Pacjenci profesora Podgórskiego przewracają się w łóżku z boku na bok i nie mogą zasnąć. Właśnie na własnej skórze poczuli dotyk polityki. Cios ich zamroczył, na twarzy zostały siniaki. Cóż z tego, że znają profesora jako doskonałego fachowca i uczciwego człowieka, który dba o pacjentów nie tylko do operacji, ale i wiele lat po? Cóż z tego, że tłumnie wystają pod jego gabinetem w szpitalu na Szaserów, bo wieści o świetnym neurochirurgu, który nie uzależnia przyjęcia na oddział od koperty, szybko się rozchodzą? Cóż z tego, że zawdzięczają profesorowi życie, choć nie musieli za nie płacić? Kamiński rzuci o nim: przestępca i pomaszeruje do swoich nowych obowiązków. A pacjenci? Gdy ktoś ze zdiagnozowanym guzem mózgu będzie szukał dobrego neurochirurga, wypyta znajomych, poradzi się lekarzy. Gdy już usłyszy nazwisko profesora, może wpisze je w internetowej wyszukiwarce. Znajdzie tam informacje o jego publikacjach oraz opinie pacjentów na forach. Bardzo pochlebne. Od 24 sierpnia wyskoczy mu jeszcze jedno hasło, w Wikipedii:

„Jan Krzysztof Podgórski (ur.1956) – generał brygady Wojska Polskiego, profesor medycyny, neurochirurg, dyrektor Wojskowego Instytutu Medycznego w Warszawie.

23 sierpnia 2007 został zatrzymany przez Centralne Biuro Antykorupcyjne pod zarzutem m.in. wystawienia fałszywego świadectwa lekarskiego oskarżanemu o udział w kierowaniu mafia pruszkowską Andrzejowi Zielińskiemu ps. Słowik.”

Michałowi Kamińskiemu pewnie się ta notka spodoba. – No, prawdę napisali, nie? – rzuci do swoich goryli, zaciągając się papierosem. Jutro zapomni o kimś takim jak Podgórski. A gdy jego żona, syn, córka, matka, kochanka lub on sam będą potrzebowali pomocy takich jak Profesor, uda się zamaszystym krokiem do ich gabinetów, wjedzie bez kolejki i powie: Chcę, by pan mi pomógł. I oni pewnie mu pomogą. Przecież nawet przestępcom nie odmawiają.
(sierpień 2007)

Korporacja broni Sakiewicza

- Słyszałeś? Naczelnego „Gazety Polskiej” i jego zastępczynię chcą zamknąć.
- Żartujesz! Za co?
- Za ten artykuł o Suboticiu.
Pół dziennikarskiej Polski, może nawet trzy czwarte, larum podniosło: Biją naszego. Sąd chce wsadzić redaktorów „Gazety Polskiej” do więzienia! Skandal! Gwałt! Wiemy, wszyscy wiemy, jaka prawdziwa przyczyna: Sakiewicz lubi Kaczyńskich. A TVN nie lubi. Dlatego TVN oskarżył Sakiewicza, że mu opinię psuje. No to zły, antykaczyński sąd, orzekł: do więzienia z nim.

I już redaktor Michalski pisze, że aresztowanie redaktora (jak go wsadzą, pewnie będziemy pisać z dużej litery) to głupia zemsta IV RP. I już redaktor Terlikowski dodaje: Skąd jednak pewność, że w tej sprawie nie ma podtekstu politycznego? Znamienna to konstrukcja: skąd jednak pewność… Nikt nikogo nie oskarża, pytać nie wolno?
Włączył się też jeszcze-premier Kaczyński. Sakiewicz i Hejke są prześladowani, gdyż mają inne poglądy, niż większość mediów - ogłosił. Jeszcze-premier będzie się zajmował (długimi rękoma Prawa i Sprawiedliwości) monitorowaniem sprawy wolności mediów. - Mamy liczne przesłanki, żeby sądzić, że z polską demokracją teraz tak naprawdę może być bardzo, ale to bardzo niedobrze, że prawa opozycji, wolnej prasy zostaną realnie ograniczone - podkreśla. Podejrzewacie u siebie paranoję? Że niby Kaczyński, że obrona demokracji, że wolna prasa? Spokojnie, jesteście zdrowi, to tylko polityka.

O co więc chodzi?
O korporacyjny interes. Gdyby sprawa dotyczyła lekarza czy adwokata, taką decyzję sądu nazwano by „prawidłowym działaniem wymiaru sprawiedliwości” i „kolejnym dowodem, że działania ministra Ziobry przynoszą oczekiwane efekty”. Ale tu idzie o naszego!
Czy naprawdę dziennikarze mają ludzi za takich idiotów? Jednego dnia domagają się ostrych wyroków, żadnej pobłażliwości, bo przecież wiadomo, że tylko surowe prawo, surowi prokuratorzy i surowi sędziowie zbudują nam lepszą Rzeczpospolitą. Drugiego piętnują korporacje, że stawiają się ponad prawem, domagają przywilejów. (Jak śmią! Korporacjonizm to zmora tego kraju!)
A trzeciego…?
A trzeciego dnia w imię własnego interesu domagają się pobłażliwości dla kumpla.
I głośno krzyczą, że tu o Wolność Słowa tutaj idzie.
To nie mówiliśmy wam, drodzy Czytelnicy, że wolność mediów obejmuje nieusprawiedliwione niestawiennictwo w sądzie? Naprawdę nie mówiliśmy?
No to teraz mówimy.

Przepisy, na podstawie których można uwięzić za słowo, już dawno powinny zostać usunięte z kodeksu karnego. Są skandaliczne, to prawda. Trzeba wołać o ich zniesienie. Ale póki są, trudno. Sakiewicz i Hajke do sądu nie przyszli, bo mieli ważniejsze sprawy. Sąd zażyczył sobie, by ich doprowadzono na rozprawę. I tyle. Do wolności słowa jeszcze stąd daleko. Tu idzie tylko o procedury.

Czytam w gazetach „Protest przeciwko decyzji sądu”, podpisany przez 17 dziennikarzy, a w nim zdania rozpoczynające się od słów: protestujemy przeciwko…, domagamy się od sądów…, wzywamy do cofnięcia…
Już raz dziennikarze różnych redakcji zamykali się w klatce przed Sejmem, bo jeden z nich miał iść do więzienia. Za napisanie czegoś o urzędniku – taka była oficjalna wersja. W tej oficjalnej wersji także o wolność słowa szło. Ale teraz niektórzy z uczestników tamtego happeningu nie lubią, gdy się im się go przypomina. Bo przecież redaktor Marek nie za artykuł miał iść do więzienia, ale za to, że nie chciał wykonać sądu. To korporacyjny interes dziennikarski wymagał, by eksponować wątki dotyczące wolności słowa.
Nie przekonujmy czytelników, Panowie i Panie Redaktorzy, że między Sakiewiczem a Wolnością Słowa stoi znak równości. Tam są tylko nasze dziennikarskie przywileje.

A gdy spalimy lekarzy na stosach...

Znów się zaczyna. Gdy tylko lekarze ogłosili, że 21 maja zastrajkują, fora internetowe zalała fala oburzenia. Dwie przykładowe opinie:
„Aż mnie krew zalewa jak czytam o tych nierobach w kitlach. KAŻDY pracownik musi się szkolić przez całe życie. Lekarze po 7000, pielęgniarki 800 - 1000 PLN, asalowe za minimalną stawkę. Panowie lekarze i Panie lekarki powiem Wam jedno:Spieprzaj dziadu”.
Niech konowały zapłacą za swoje studia!!! 200 000 PLN w oprocentowanych ratach. A później niech wysuwają swoje absurdalne zadania płacowe! Do roboty łapówkarze!”
Antylekarska krucjata trwa w najlepsze. Rozpalono stosy, kogoś trzeba w nich spalić. Więc palimy lekarzy!
Bo biorą.
Bo mają samochody.
Bo nie mieszkają w ziemiankach.
Bo nie wyleczyli pacjenta chorego na raka. (Wiadomo, nie wyleczyli, bo im się nie chciało).
Bo pacjent zmarł na stole operacyjnym (Eee, zmarł bo na pewno operowali pijani).
Bo w końcu popełnili błąd. (Błąd? Lekarze? Błędy to możemy popełniać my, nie oni, nieuki jedne.)
Zalewamy lekarzy tą falą nienawiści, jakby nikt w tym kraju nigdy nie został wyleczony, jakby lekarze nie uratowali nikomu życia. O co chodzi tak naprawdę? Krucjata? To tylko polityka, trzeba skanalizować negatywne uczucia społeczne. Nasyła się policję, kuje, zwołuje konferencję prasową. Dajemy się złapać władzy na tę wędkę, bo tak naprawdę boli coś innego nas boli. Pieniądze.
Musimy płacić lekarzom, musimy leczyć się prywatnie, bo państwo od dawna służbę zdrowia najzwyczajniej w świecie olewa. Kto w państwowej służbie zdrowia leczył zęby, ręka w górę. Ile czekaliście? Trzy miesiące, pół roku? Było jeszcze co leczyć? Dajemy lekarzom koperty po zabiegu, bo wszyscy dają. Ale nikt nas do tego nie przymusza, po prostu tak wypada.
Te pieniądze leżą nam na sercu. A my nie chcemy płacić. Leczenie musi być za darmo – mówimy. Darmo, nie dam na nie ani złotówki, płacę przecież podatki. Prywatyzacja, prywatne ubezpieczenia? To tylko mydlenie oczu, chodzi o to, by wyciągnąć od pacjentów pieniądze.
I tak sobie narzekając, obudzimy się kiedyś z koszmaru. Bez koszyka świadczeń gwarantowanych, bez sieci szpitali, bez prywatnych ubezpieczeń, za to z setkami lekarzy w więzieniach i tysiącami na Zachodzie. Ale szczęśliwi, że mamy wszystko za darmo. Że żaden sukinsyn w białym kitlu nas nie oszuka. No, ale wtedy będziemy się leczyć sami. Przecież na medycynie zna się każdy Polak.

(maj 2007)

Media mało ważne

Pamiętacie takie wypowiedzi?
„Media sprzymierzyły się przeciwko Prawu i Sprawiedliwości”
„Trwa zmasowana kampania oszczerstw przeciw mnie i mojemu bratu.”
Albo z ostatniego wywiadu dla tygodnia Wprost:
„Ale, oczywiście, kampania dyskredytowania nas w mediach przynosi efekty. (…) Nie chcę generalizować. W Polsce są uczciwi dziennikarze i rzetelne tytułu (…). Ludzie dopuszczający się zła, i to zła w czystej postaci, są promowani. Zwalcza się natomiast tych, którzy walczą ze złem. Zwalcza się natomiast tych, którzy ze złem walczą”.
Jarosław Kaczyński przyzwyczaił nas do myśli, że media są taką potęgą polityczną, że mogą zmieniać wyniki wyborów. Kiedyś zwycięstwa i przegrane miały zależeć od tego, co napisze Gazeta Wyborcza, potem, co pokaże telewizja Kwiatkowskiego. Ponieważ Kaczyński chyba wierzy w to, co głosi, po zdobyciu władzy także zaanektował – w myśl hasła „kto ma media, ten ma władzę” – TVP i Radio Publiczne. Zresztą to twierdzenie uznawane jest za oczywistość przez polityków wszystkich opcji. W jego prawdziwości wierzą także publicyści, przekonani, że ich opinie są dla pewnej części elektoratu wiążące.
W tym kontekście przełomowe są wyniki badań socjologów i fizyków z Uniwersytetu Wrocławskiego. Przebadali oni wpływ mediów na decyzje podejmowane przez wyborców. Stworzyli teoretyczny model wymiany opinii w trzech grupach społecznych: mieszkańców wsi, małych i dużych miast.
Wnioski?
Po pierwsze: media z żadnym wypadku nie są w stanie zmienić opinii wyborców na korzyść wspieranej przez nie partii w takim stopniu, by przesądziło to o wyniku wyborów;
Po drugie: Jeśli media popierają jakąś partię, wzbudza to podejrzliwość wyborców z wielkich miast, którzy głosują dokładnie odwrotnie.
Czy przyjmiemy te wyniki wiadomości? Zwłaszcza w sytuacji, gdy za chwile rozpocznie się kolejna walka o media publiczne, tym razem wywołana przez koalicję PO-PSL? Śmiem wątpić. Z jednej strony trudno nagle przestać wierzyć w coś, uznawanego za „oczywistą oczywistość”. Z drugiej, trudno ukryć, że uznanie faktu bardzo ograniczonego wpływu mediów na opinię publiczną, skutkuje pewna ich degradacją, co nie w smak byłoby także samym mediom. Oczywiście tym tradycyjnym. Bo jeśli tracą one wpływ, jeśli to, co piszą i pokazują nie ma aż tak wielkiego oznaczenia, to właśnie na skutek rozwoju Internetu, gdzie maleje wartość informacji tradycyjnej (zobiektywizowana, zweryfikowana przez dziennikarza treść) a rośnie informacji nowego typu: tworzenie i wymiana subiektywnych opinii.

(listopad 2007)

Mity założycielskie nowej Polski

Pogrzebano ją żywcem. Ogłoszono jej śmierć, spisano na straty, opuszczono. Jej niedawni obrońcy milczą, bojąc się łatki „obrońców Układu”. Łatwo daliśmy sobie wmówić, że III RP to tylko korupcja, układ i moralna deprawacja. Że to afera Rywina, posłowie Jagiełło i Pęczak. A jeśli nie ma Układu? Jeśli III RP była normalnym krajem, borykającym się z problemem korupcji jak inne społeczeństwa, nie zawłaszczonym przez „łże-elity”? A jeśli powinniśmy być z niej dumni?

Pierwszy rok pod rządami prawicowych rządów Prawa i Sprawiedliwości, Samoobrony i Ligi Polskich Rodzin upłynął pod znakiem reinterpretacji. Powstaje nowa wersja historii, która – posługując się parakomunistycznym językiem – eksponuje błędy, zaniechania, wypaczenia okresu transformacji, pomijając całkowicie zyski. W tej wersji historii, czasami doprowadzanej do absurdu, Lech Wałęsa obalał komunę na zlecenie komunistów, kompromis przy Okrągłym Stole był zdradą narodową, reformy Balcerowicza nie wyprowadziły Polski z kryzysu, a wpędziły w jeszcze większy. Nie było niepodległej Rzeczypospolitej, a kraj zawłaszczony przez ubeków, mafię i polityków trzymanych na sznurku przez wielki biznes.
Dziś trudno bronić III RP, nie narażając się na obelgi. Jakiekolwiek argumenty „za” sytuują adwokatów Trzeciej po stronie beneficjentów starego układu. Problem jednak w tym, że czarno-białe wersje historii mają niewiele wspólnego z prawdą, są tylko narzędziem w walce politycznej i znikają wraz z jej twórcami.
Fundamentem III RP był kompromis zawarty przy Okrągłym Stole. IV RP też potrzebuje mocnych i wyrazistych podstaw. Dlatego powstaje jako negacja Trzeciej. Ma być kontrpropozycją – polityczną, światopoglądową, obyczajową – dla kraju zawłaszcznoego przez „łże-elity”.
Ta negacja opiera się na kilku hasłach, nazwijmy je mitami założycielskimi IV RP. Te mity uznawane są już za prawdy, oczywistości nie warte dowodzenia i roztrząsania. Zakorzeniły się w świadomości społecznej. Jeśli jednak przyjrzeć im się z bliska okazuje się, że są nawet nie półprawdami, co tylko jedną z możliwych interpretacji faktów. Niekoniecznie prawdziwą.

Mit Pierwszy: III RP była przeżarta korupcją

Na początek kilka przykładów:
1. minister przemysłu wybudował sobie willę za pieniądze pochodzące od firm, które następnie uzyskiwały intratne kontrakty w jego resorcie;
2. prezydent miasta i były wpływowy polityk prawicy wziął 1,5 mln od biznesmena, który wyspecjalizował się w systemie lewych faktur i opłacaniu lokalnych polityków;
3. minister komunikacji został oskarżony o przyznanie korzystnego kontraktu firmie, w zamian za pokrycie kosztów jego kampanii wyborczej;
4. prokuratura odkryła, że przy rekrutacji pracowników uniwersyteckich trzeba było zapłacić kilka tysięcy za przyjęcie do pracy;
5. szef banku centralnego faworyzował jedną z dwóch firm, które chciały kupić duży bank. Dostarczał jej nielegalnie pewnych informacji;
6. zagraniczna firma przekupywała polityków, którzy decydowali o prywatyzacji telekomunikacyjnego monopolisty.
Tak właśnie myślimy o funkcjonowaniu III RP: przeżarta korupcją, gdzie wszyscy dają i wszyscy biorą. Z raportu o korupcji, przygotowanego w 2005 roku przez Fundację Batorego wynika, że za najbardziej skorumpowanych uznajemy polityków (61 proc. badanych Polaków uważa, że biorą łapówki), służbę zdrowia (54 proc.) prokuraturę i sądownictwo (37 proc.) policję (34 proc.) i lokalnych urzędników (21 proc.). Jeśli spytać Polaków, czy sami wręczyli łapówkę, przyznaje się do tego 15 proc. Polacy uważają także, że nasz kraj wyróżnia się negatywnie pod tym względem na tle innych krajów. Czyli, że gdzieś indziej łapówkarstwo jest mniejsze.
Problem z polską korupcją polega na tym, że wbrew opiniom głoszonym przez polityków koalicji rządzącej, najbardziej uciążliwa, deprawująca i zła dla państwa jest codzienna korupcja obywateli a nie ta na szczytach władzy. Ta druga zdarza się zawsze, w każdym ustroju, pod każda szerokością geograficzną. Przytoczone wyżej afery nie wydarzyły się w Polsce, tylko we Francji (pierwsza, druga i trzecia), Włoszech (czwarta i piąta) oraz Czechach (szósta). My też mieliśmy podobne: Rywin, Starachowice, Pęczak, Dochnal. One wypływają na światło dzienne (głównie dzięki mediom, nie prokuraturze, prawidłowość nie tylko polska), podobnie jak wypłyną inne, bo media przyglądają się politykom nawet nie przez szkło powiększające, ale przez mikroskop atomowy.
Problem w tym, że instytucje państwowe III RP nie były bardziej skorumpowane bardziej, że instytucje innych państwo europejskich, bardziej skorumpowani są obywatele.
Jak wygląda korupcja po polsku? Jedziesz sobie samochodem, nie patrzysz na ograniczenia prędkości, łapie cię policjant. Cztery stówki – mówi. A może da się to inaczej załatwić? – pytasz. Targujecie się, w końcu staje na pięćdziesięciu złotych w łapę. To ty wyszedłeś z inicjatywą, jesteś zadowolony, że udało się uniknąć wysokiego mandatu, że „załatwiłeś”, ale zapytany, zawsze i wszędzie odpowiesz: policjanci to łapówkarze. No tak, biorą, ale to ty im dajesz. Ten związek pomijamy milczeniem.
Przykład drugi. Twoją matkę czeka operacja. Wiesz, że państwowa służba zdrowia jest koszmarna, ale nawet nie chcesz słyszeć, że miałbyś na nią płacić większe podatki. Przecież wszyscy wiedzą, że lekarze biorą w łapę, dlaczego mieliby zarabiać jeszcze więcej? No wiec i ty, i państwo tolerujecie, że lekarz ze swoim półtora tysiącem złotych będzie chciał więcej. Ponieważ w szpitalach na wszystko jest za mało pieniędzy i trzeba czekać miesiącami na operację, próbujesz to przyspieszyć, dając komuś kopertę. Wciskasz ją lekarzowi, a on bierze, bo, po pierwsze, chce mieć pieniądze, po drugie, chce mieć święty spokój (jak nie weźmie, będziesz namolny, upierdliwy, może głośno opowiadać, że lekarz nie wziął, bo za mało dawałeś, jednym słowem: możesz robić problemy). Wszystko robi się jeszcze bardziej skomplikowane, bo – jak mówią badania – większość łapówek w służbie zdrowia daje się PO zabiegu, a nie PRZED.
Celowo pominąłem w tych przykładach policjantów, którzy wymuszają łapówki na kierowcach i lekarzy, którzy wymuszają na pacjentach pieniądze przed zabiegiem, bo inaczej nie położą na stół. Bo takich – uważam – jest mniejszość. W większości to my im wpychamy pieniądze. I to jest właśnie nasze błędne koło. Wciskamy łapówkę, bo przecież wszyscy biorą, a uważamy, że wszyscy biorą, bo przecież wzięli od nas łapówkę. I tak w koło Macieju.
Trudno zaprzeczać istnieniu korupcji w Polsce. Nie ma ona jednak – i nie miała w III RP – charakteru systemowego, jak chcieliby bracia Kaczyńscy, Lepper i Giertych. Ekipa rządząca myli przyczynę ze skutkiem. To nie III RP zdemoralizowała obywateli, to państwo musi się borykać z konsekwencjami nawyków, jakie Polacy wynieśli z PRL-u. W tamtych czasach „się załatwiało”, załatwia się i dzisiaj.
Dziś tego wątku w rozważaniach o korupcji nie eksponuje się, bo i przecież trudno powiedzieć wyborcom: to wy jesteście skorumpowani. Łatwiej powiedzieć: III RP była skorumpowana, jej politycy to łapówkarze. A my ich rozliczymy.

Mit Drugi – W III Rzeczpospolitej panowała niesprawiedliwość społeczna

W wywiadzie, udzielonym Dzienikowi przez Ludwika Dorna, padło określene, które zrobiło w 2006 roku zawrotną karierę: wykształciuchy. Dorn, powołując się na prof. Karola Modzelewskiego, stawiał w nim pewną diagnozę dotyczącą podziałów społecznych w Polsce. Zacytuję: „… pewna wielkomiejska warstwa ludzi z wyższym wykształceniem zasklepiła się w egoizmie społecznym, a jednocześnie w odruchu kulturowej repulsji, obrony przed wszystkim, co inne, i demonstruje wzmacniane przez podział polityczny postawy niechęci, lekceważenia, kulturowej agresji wobec całej innej Polski. Na przykład Polski prowincjonalnej”. Tę warstwę Dorn nazwał „wykształciuchami”.
Podniósł się wielki raban, że minister obraża, buduje kolejne podziały, zginęło gdzieś meritum. Otóż teza ministra Dorna jest jak najbardziej trafna. Można się sprzeczać, jak duża jest ta warstwa „wykształciuchów”, jak bardzo wpływowa i czy określenie użyte przez ministra Dorna było na miejscu, ale że takie pęknięcie jest – trzeba się zgodzić.
Skąd się wziął ten podział? Dorn prawdopodobnie twierdzi (syntetyzuję jego opinię w tej sprawie na podstawie wcześniejszych wypowiedzi, mam nadzieję, że rzetelnie), że pojawienie tej egoistycznej wielkomiejskiej warstwy ludzi z wyższym wykształceniem to efekt nieudolnej lub niesprawiedliwej z założenia polityki społecznej wprowadzonej w III RP (w domyśle: liberalnej), zakładającej, że najważniejsze dla rozwoju gospodarczego i społecznego polski pokomunistycznej jest pojawienie się klasy średniej, mającej być elementem napędowym zmian i rozwoju. To ułatwianie rozwoju klasie „średniobogatych” odbywało się kosztem klas biedniejszych i mniej wykształconych. Dodatkowo liberalna retoryka, eksponująca wątek korzyści, dała tej klasie możliwość myślenie w kategorii: Polsce będzie lepiej, jeśli mnie będzie lepiej. A to nie zawsze jest prawda.
Ale to pęknięcie społeczne jedna strona medalu, druga to gospodarka.
W tym miejscu trochę liczb. W Polsce 23 miliony osób płaci podatek dochodowy nazywany PIT. Każdy płaci, w zależności od dochodu, stawkę 19, 30 i 40 procent. Ilu jest biednych, ilu bogatych? To właśnie pokazuje coroczny raport ministerstwa finansów. W 2005 roku 95 procent podatników, a więc 21 milionów 850 tysięcy ludzi, zapłaciło podatek według stawki 19 procent. To oznacza, że miesięcznie zarobiło na rękę nie więcej niż 1950 zł. 30-procentowy podatek zapłaciło w 2005 roku 4 procent podatników, a więc 920 tysięcy. To oznacza, że zarabiali miesięcznie między 1951 a 4000 zł. Ostatnia, najbogatsza grupa, to 1 procent podatników, czyli 230 tysięcy. Oni zarabiali co najmniej 4001 zł miesięcznie na rękę. Tak wygląda w Polsce rozkład bogactwa.
Przyjrzeć się musimy jeszcze innym danym: która grupa podatników oddaje w sumie najwięcej pieniędzy do budżetu? Ano właśnie ci najbogatsi. Ten jeden procent zapłacił w 2005 roku 30 procent wszystkich podatków PIT. Z 29 miliardów złotych aż 8,7 miliarda. Druga grupa podatkowa (ci, co płacili 30 procent) – tych jest cztery procent wszystkich podatników – zapłacili 12 procent wszystkich podatków. Pozostałe 16 mld 820 milionów złotych zapłaciło 95 procent podatników płacących 19-podatek.
Wspomnijmy jeszcze, że milion podatników osiągnęło dochód mniejszy od kwoty wolnej od podatku, więc nie zapłacili nic.
Jaki jest wynik ten matematyki?
Podatnicy pierwszej grupy (95 procent) zapłacili średnio 806 zł podatku rocznie! (średnia już po ulgach i odpisach).
Podatnicy drugiej grupy (4 procent) zapłacili państwu średnio 3782 zł rocznie.
Podatnicy trzeciej grupy ( 1 procent) zapłacili państwu średnio 37.822 zł podatku rocznie.
I to w tym miejscu powinniśmy rozpocząć dyskusję o niesprawiedliwości społecznej panującej w III RP. Bo mamy wykształciuchów, zasklepionych w egoizmie społecznym, którzy lekceważą „Polskę prowincjonalną”, ale jednocześnie ponoszą największe koszty utrzymania państwa.
Jak więc to jest z tą niesprawiedliwością, będąca immanentną cechą III RP? Jak byłoby sprawiedliwie? Czy gdyby najbogatsi płacili jeszcze więcej? 50 procent zarobków? 60 procent? Czy może wszyscy powinni płacić taki sam podatek, tzw. liniowy?

Nie w podatkach problem. III RP nie była niesprawiedliwa. Była (i jeszcze jest, mimo wysokiego wzrostu gospodarczego, malejącego bezrobocia, dobrej koniunktury) biedna. To nie to samo. Polskie państwo ma za mało pieniędzy, by zaspokoić oczekiwania wszystkich grup społecznych. Oczekiwania rozbudzone w dużej mierze przez polityków. W dodatku te pieniądze, które są, dzieli się według klucza politycznego (rozumianego jako podział łupów) a nie ekonomicznego. Tu błędy czyniły elity zarówno III RP, jak i obecne. Te aktualne może są o tyle uczciwsze, że robią to bez żadnej konsternacji, na oczach wszystkich, uważając, że tak właśnie trzeba.
Mamy więc Polskę biedną, a nie niesprawiedliwą. I budowa Polski solidarnej nic tu nie da, bo musimy budować Polskę bogatą.

Mit Trzeci: III RP powstała na złych fundamentach zgniłego kompromisu z komunistami

Ten kompromis – w dzisiejszej wersji historii – jest grzechem pierworodnym III RP. Opisał go dokładnie Jarosław Kaczyński w wykładzie wygłoszonym w Heritage Institute, podczas wizyty w USA. Premier kreśli tam nową wersję historii najnowszej. Nie ma tam bohaterów, radości z bezkrwawej rewolucji, szacunku dla autora wielkiej reformy gospodarczej, są służby sterujące procesem przemian w 1989 roku, zgniły kompromis opozycji, przyjmującej ofertę współwładzy z gwarancjami dla tych, którzy tę władze oddają. Są ludzie opozycji, którzy przyjmują tę ofertę, bo chcą się znaleźć w sferze społecznego przywileju. Jest cicha współpraca w sferze medialnej w kształtowaniu świadomości społecznej i budowie swego rodzaju poprawności politycznej.
Kompromis jak narzędzie osiągania celów politycznych stracił w 2006 roku na znaczeniu. Zarówno z polityce wewnętrznej, jak i międzynarodowej, obecna ekipa stawia na konfrontację. Czy taki sposób działania przyniesie pożądane efekty, zobaczymy na jakiś czas. Ale czy przyniósłby w roku 1988 i 1989? Czy Jaruzelski oddałaby władzę wiedząc, że w nowej Polsce on i jego ekipa (rozumiana jak najszerzej, nie tylko politycy, ale i setki tysięcy członków partii i beneficjentów tamtego ustroju) będą obywatelami drugiej kategorii, bez praw i gwarancji? Że zostanie osądzona, zlustrowana, zdekomunizowana i – co bardzo prawdopodobne – zapakowana do więzienia?
Dziś łatwo mówić: tak powinno być. Powinno. Ale nie jest, i to jest właśnie koszt bezkrwawej rewolucji. Coś za coś. Dziś politycy negujący okrągłostołowy kompromis przywołują przykład Niemiec, jako wzorowego sposobu rozprawienia się z komunistami. Zapominają, że to jedyny taki przypadek, a jego wyjątkowość polega na tym, że tam jedno bogate państwo wchłaniało drugie, biedne. Polska poszła hiszpańską drogą, gdzie nowa i stara władza zawarła układ. Tak, dokładnie „układ”. Obie strony zrezygnowały z cześci swoich postulatów, bo to właśnie istota kompromisu. I ten kompromis lepiej przysłużył się Polsce, niż konfrontacja.

Mit Czwarty: III RP była zawłaszczona przez „Układ” (koniecznie z dużej litery)

Nie będę cytował z pamięci, podeprę się wypowiedzą Jarosława Kaczyńskiego. „Trzeba przeprowadzić trzy wielkie operacje. Przede wszystkim oczyścić państwo. Zdzisław Krasnodębski z Rzeczpospolitej celnie pisał, że Polska przeszła dwie transformacje – jawną i ukrytą. W efekcie tej ukrytej powstał nowy układ sterujący zwłaszcza gospodarką. Wpływa on nieformalnie na instytucje państwa. My w PiS, a wcześniej w PC od lat mówiliśmy o istnieniu takiego układu. Grupy biznesowe, grupy polityków, grupy związane ze służbami specjalnymi, po części grupy zorganizowanej przestępczości decydują o zasadniczych kwestiach gospodarczych, przede wszystkim prywatyzacji. Mają też wpływ na decyzje administracyjne, legislacyjne, które dają np. możliwość uzyskiwania różnych nieuprawnionych dochodów”. Tak wygląda III RP według premiera (cytat za Gazetą Wyborczą). Likwidacja tego układu, wprowadzenie polityki Polski solidarnej, przestawienie funkcjonowania państwa na normalne tory – to właśnie spowoduje, że IV RP będzie krajem lepszym, sprawiedliwszym.
Kod, narzucony w debacie publicznej przez wyznawców układu, pozwala mówić o styku gospodarki i biznesu tylko w kategoriach wynaturzenia. To, co jest normalne na świecie, u nas jest „Układem”. Przywódcy największych państw, udając się z wizytą do innego, zabierają szefów dużych firm, by swoim autorytetem pomóc im w zagranicznych przedsięwzięciach biznesowych. Od tego przecież są, żeby wspomagać własną gospodarkę. W Polsce prezydent zabierający z wizytą zagraniczną szefów państwowych i prywatych firm musi być w „niejasnych powiązaniach” z owymi biznesmenami. To, że były pracownik SB szantażuje swoich partnerów biznesowych, ma dowodzić że „esbecki układ steruje Polską”, a nie parszywego charakteru owego osobnika. A czym on się różni od znanego dziennikarza, który grozi dyrektorowi szpitala, że jeśli nie przyjmie jego kolegi na zabieg poza kolejnością, to obsmaruje go w swoim tytule? Przeszłością. Ta przeszłość pozwala stosować wobec nich inna miarę. Ale to tylko relatywizm.
Przy prywatyzacjach popełniano przestępstwa, próbowano kupować posłów (może i ze skutkiem), istniała przestępczość zorganizowana ­– takie zjawiska były i będą, niezależnie od numeracji Rzeczpospolitej. Wątpliwości dotyczą ich skali i wpływu na działanie struktur państwa. A zatem, czy jest jakaś „sieć powiązań”, czy są jednostkowe przypadki przestępczej działaności byłych funkcjonariuszy komunistycznych i zwykłych bandytów, być może nawet w dużej skali, ale niepowiązane ze sobą. Jak na razie ekipa Jarosława Kaczyńskiego nie przedstawiła żadnych argumentów za. Podczas kilku kryzysów politycznych mijającego roku nie brakowało okazji, by takie fakty ujawnić. Stanowiłyby one dowód prawdziwości głoszonych tez. Zwłaszcza w przedwyborczej gorączce. Co prawda w zanadrzu jest jeszcze raport komisji likwidacyjnej WSI, ale problem z nim jest taki, że przygotował do Antoni Macierewicz. A to – z definicji – podważa jego wiarygodność.

Historia uczy
Sytuacja braci Kaczyńskich jest godna pozazdroszczenia. Bezrobocie, zmora poprzednich ekip, spada w tempie ekspresowym, eksport rośnie, waluta jest silna, gospodarka rozwija się, płynie coraz szerszy strumień unijnych pieniędzy. Dla polityka żyć nie umierać. Dlaczego więc Prawo i Sprawiedliwość ma tak duży elektorat nagatywny? Przecież wyborca może zobaczyć wymierne korzyści płynące z ich rządów (abstrahuję tu od logiki i następstwa czasowego procesów gospodarczych, bo tych większość wyborców nie zauważa).
A może powodem jest właśnie ocena własnej historii? Te fundamenty, na których powstaje nowa Polska, mity założycielskie? Trudno budować wspólnotę, obrzydzając obywatelom ich własną historię. Podobnie czynili po drugiej wojnie komuniści, malując w oficjalnej propagandzie czarny obraz Polski międzywojennej. Czy odnieśli sukces? Historia uczy, że nie.
III RP, mimo wszystkich ułomności, dała dużej grupie Polaków możliwości, z których skorzystali. Wykonali skok cywilizacyjny, z którego chcą być dumni. Stąd ta tęsknota. Tęsknota za obiektywną historią III RP.

(styczeń 2007)