czwartek, 24 stycznia 2008

Dziennikarski rachunek sumienia

Jak wszyscy grzesznicy, wolimy milczeć. Zamiast rachunku sumienia wybieramy zapomnienie. Po co babrać się we własnej przeszłości, skoro za kilka miesięcy ludzie zapomną. Mają krótką pamięć, to wiemy. Grzebać w cudzej przeszłości to i owszem, lubimy, ale mówić o sobie? O tym, co wyprawialiśmy przez ostatnie dwa lata? Piętnować, pouczać, rozliczać z obietnic – tak, to nasza rola. Więc piętnujemy, pouczamy, rozliczamy. Innych. O sobie cicho sza.
Ale tym razem jesteśmy w gorszej sytuacji, niż politycy, na których tak lubimy wieszać psy. Ich w październikowych wyborach oceniło społeczeństwo. Jednych postawiło do kąta, innym dało szansę. Ci werdykt przyjęli do wiadomości. Przegrani psioczą pod nosem na to społeczeństwo, ale poddają się jego woli. My, dziennikarze, chowamy głowę w piasek. Nas społeczeństwo nie rozliczy. Jesteśmy ponad nie, zresztą, co ono tam o nas wie, tyle, ile sami mu chcemy powiedzieć.
A przecież jeszcze nigdy nie upadliśmy tak nisko. Nigdy tak wielu z nas nie zrobiło tak wiele, by przypodobać się władzy. Nigdy tak wielu z nas nie zrobiło tak wiele, by tę władze zwalczać w imię własnych interesów. Zamiast ją kontrolować, zaczęliśmy w niej uczestniczyć. Przekroczyliśmy Rubikon.
Dziś, jak każda kasta, chcemy brudy zamieść pod dywan. Zapomnieć. Uznać, że nic się nie stało, albo – co gorsza – z naszych grzechów uczynić cnotę.

GRZECH PIERWSZY: PYCHA
Jedno łączy filozofa i dziennikarza: zdziwienie. Gdy się dziwimy, stawiamy pytania, gdy pytamy, szukamy odpowiedzi. Te odpowiedzi przekazujemy społeczeństwu: słowem, obrazem, dźwiękiem. Pytamy i odpowiadamy de facto w jego imieniu. W tym zdziwieniu różnimy się od polityków. My pytamy i szukamy odpowiedzi, oni odpowiedzi znają, a pytań nie lubią.
Gdy bracia Kaczyńscy postawili swoją diagnozę: że państwo jest zdemoralizowane, słabe, przesiąknięte korupcją i oddane na pastę nieformalnych układów, wielu z nas się z nimi zgodziło. – Przecież mówią to, co myślę od dawna, pisałem o tym nie raz – myśleliśmy. Ta zgodność nie była sama w sobie czymś złym, w końcu depozytariuszem prawdziwej diagnozy może być i dziennikarz, i polityk. Zła była satysfakcja, którą wielu z nas się zachłysnęło. – No i kto miał rację? No kto? – pytaliśmy z triumfem w oczach. Od satysfakcji niedaleko do pychy. A pyszni są nieomylni, przynajmniej w swoich oczach.
Może to wina rozbudzonych rewolucyjnych nastojów, może wieloletnich frustracji, że prawicowy głos był przez lata słabo słyszalny, ale wielu dziennikarzy uległo wtedy tej pokusie. Przestaliśmy pytać. Nieomylni nie muszą, znają odpowiedzi. Nasze teksty, nasze komentarze, nasze analizy przestały opisywać świat, one objawiały prawdę. Naszą, jedyną słuszną. I to nie był problem tylko tych związanych z prawą stroną. Tak jak popierając ideę IV RP potrafiliśmy sprowadzić argumenty do „oczywistej oczywistości”, tak w antykaczyńskości nie raz osiągaliśmy granice absurdu. Wszystko w imię. Naszej.
Przemawiała przez nas pycha. Wydawało nam się, może jeszcze wielu wciąż się wydaje, że w tej zabagnionej polskiej polityce, gdzie króluje głupota, chamstwo, interesowność i obłuda, jedynie my, dziennikarze, jesteśmy ostoją kultury i zdrowego rozsądku. Jedynie my stoimy obok, potrafimy obiektywnie opisać i ocenić. Nawet nie zauważyliśmy, gdy wpadliśmy w to samo bagno. Te same pyskówki, ten sam język, ta sam pogarda dla innych poglądów. Czymże się różni dziennikarz od polityka, jeśli mówi to samo i tym samym językiem?
Weszliśmy w buty kreatorów, obserwacja nas znudziła.
Nie oszukujmy się, wielu z nas to rozmydlenie granicy między polityką a dziennikarstwem pociąga. Nasza pycha nie dopuszcza możliwości, że jesteśmy mniej ważni niż politycy, że nasz publicystyczny głos ma taką sama siłę rażenia, jak opinia cioci na imieninach. I nawet jeśli wspomnimy o badania wrocławskich socjologów, z których wynika, że media z żadnym wypadku nie są w stanie zmienić opinii wyborców na korzyść wspieranej przez nie partii tak, by przesądziło to o wyniku wyborów; że jeśli media popierają jakąś partię, wzbudza to podejrzliwość wyborców z wielkich miast, którzy głosują dokładnie odwrotnie, nie wyciągamy z tego wniosków.
Grzeszyliśmy pychą już wcześniej. Ale za IV RP zaczęliśmy się z nią obnosić. Mentorski to, który kiedyś zarzucaliśmy innym, za czasów IV RP uznaliśmy za zupełnie normalny sposób komunikacji z odbiorcami. My uważamy, my twierdzimy, my postulujemy… Ten ma rację, a ten nie i kropka.
Same odpowiedzi.

GRZECH DRUGI: SŁUŻALCZOŚĆ
Nie trzeba łamać kręgosłupów, wystarczy wytrenować je w elastyczności. W redakcjach nigdy nie było tak wielu dziennikarzy, którzy w poprzednich miejscach pracy byli zbyt mało elastyczni. „Tak wielu” nie znaczy większość. Większość, jak zwykle milczała, bo miejsce pracy, rodzina, kredyty. Nigdy też w redakcjach nie było tak wielu dziennikarzy, którzy tej elastyczności wymagali od podwładnych. Owładnięci pychą i przekonani o własnej nieomylności, uważaliśmy, że tego wymaga Sprawa. Omamił nas świat dużych liter: Dobro Polski, Sprawiedliwość, Moralność.
Oto młodziak, jeszcze bez magisterki, zaczyna biegać po Sejmie w poszukiwaniu newsa. I dostaje te newsy od zaprzyjaźnionego posła. Dostaje i publikuje. Bez sprawdzenia. Gdyby sprawdził, to by nie opublikował. Transakcja jest obopólnie korzystna: młodziak ma newsy i gwiazduje, poseł dołożył konkurencji.
Oto redaktor, który wie, skąd ten news pochodzi, że jakiś taki lewy, niepewny, śmierdzący, ale macha ręką, bo przecież „my tylko relacjonujemy, nie stawiamy zarzutów”.
Oto inny redaktor wysyłający doświadczonego reportera do ministerstwa. Odbierzesz tam kwity. Przeczytaj i napisz – brzmi zlecenie. Ale co to za kwity? Skąd? – pyta reporter. A co cię to obchodzi. Dobre – słyszy.
Napisał czy okazał się za mało elastyczny?
Oto Duży Redaktor ustalający z otoczeniem premiera datę głośnej publikacji bijące w opozycję. Termin musi być dograny, bo premier chce z rana wystąpić na konferencji prasowej. Będzie tam grzmiał i piętnował.
Oto Minister dzwoniący do dziennikarza z propozycją: napisz to i to. Jutro dostaniesz coś w zamian.
„To i to” okazało się ćwierćprawdą. Trafiła do druku?
Mieliśmy świadomość, że ta władza sobie z nami pogrywa. Że odstajemy od niej to, co jest jej na rękę, że tak naprawdę pracujemy w rządowym PR. Ale godziliśmy się na to w imię… No właśnie, czego?

GRZECH TRZECI: NIEUMIARKOWANIE
Tu grzeszyliśmy po równo: i my, i społeczeństwo. Wirus radykalizmu dopadł wszystkich i trzymał w uścisku przez dwa lata. Wielu z nas jeszcze trzyma. Gdy sprawa dotyczyła naszych przeciwników, z błahostek robiliśmy wielkie afery. Histeryzowaliśmy tam, gdzie wystarczyła mała reprymenda. Zamiast mówić – krzyczeliśmy, zamiast argumentować – obrażaliśmy. Dziś możemy się bronić, że taki był kontekst społeczny, że polaryzacja, że dwa obozy, ale ta argumentacja dowodzi tylko tego, jak bardzo zagubiliśmy się w swoje roli obserwatorów.

GRZECH CZWARTY: MANIPULACJA
Nie powiem, że osiągnęliśmy mistrzostwo, ale daleko przesunęliśmy granice tego, dozwolone. I pomińmy tabloidy, bo tymi rządzą prawa pism rozrywkowych. To już nie było to finezyjne spychanie niewygodnych władzy informacji na dalsze strony (jeśli byliśmy za) i wyciąganie na pierwszą tych przywalających władzy (jeśli przeciw). Do perfekcji opanowaliśmy sztukę odczytywania różnych wyników z tych samych danych, mieszania informacji z komentarzem tak, by czytelnik to przełknął. Wyciągania zdań z kontekstu tak, by wywołały pożądana aferę i wybierania właściwych komentatorów, by powiedzieli dokładnie to, co chcemy usłyszeć. Wszystko w imię Sprawy, albo walki z nią.
Mamy nawet symbol. Młoda dziewczyna z telewizji, która redagowała serwis informacyjny pod władzę, nie publiczność. Smutny to symbol, bo zupełnie pozbawiony świadomości, jak bardzo sam był manipulowany przez zwierzchników. To właśnie boli najbardziej: manipulowaliśmy opinią publiczną, a nami manipulowano, byśmy dobrze manipulowali. Ale tego drugiego członu nie chcemy przyjąć do wiadomości. Nie pozwala nam pycha.

Więcej grzechów nie pamiętamy i prosimy o wybaczenie.

(grudzień 2007)

Brak komentarzy: