czwartek, 24 stycznia 2008

Nadzieja w czasach zarazy

Ten wirus niszczy i polityków, i wyborców. Mutuje się, zmienia politykę w ciąg oskarżeń i licytacji, gdzie już nie wizja i cel, a jedynie krzyk i oszczerstwa zwracają uwagę. Poglądy mają być bezdyskusyjne, rozwiązania natychmiastowe a oceny jednoznaczne. Ten wirus to radykalizm.

Załóżmy na chwilę, że Jarosław Kaczyński zrealizował swój plan naprawy Rzeczypospolitej. Żyjemy w IV RP. Jak wygląda ten kraj? Na arenie międzynarodowej jesteśmy może nielubiani, ale poważani, zwłaszcza w Europie. Żadna strategiczna decyzja Unii Europejskiej nie zostaje podjęta bez naszej aprobaty. Zgodziliśmy się na unijnego ministra spraw zagranicznych, ale wywalczyliśmy, że nie może on pochodzić z krajów starej unii, dzięki czemu wzrosło znaczenie i siła mniejszych państw, a spadło Niemiec i Francji. Energetycznie jesteśmy niezależni od Rosji, kupujemy ropę i gaz z innych źródeł, drożej, ale stać nas na to. Wybudowaliśmy gazoport. Gospodarka wchłania strumień unijnym pieniędzy, rwie do przodu, bezrobocie oscyluje w granicach pięciu-siedmiu procent. Rozwój gospodarczy i szybkie bogacenie się społeczeństwa ściąga kapitał zagraniczny, który inwestuje tu już nie z powodu taniej siły roboczej, ale głównie ze względu na potencjał rynku i poziom wykształcenia pracowników. Wypleniono korupcję, spadła przestępczość.
Cóż zarzucić tej wizji? Dlaczego nie przyznać racji Jarosławowi Kaczyńskiemu gdy mówi, że w polityce międzynarodowej trzeba ostro walczyć o swoje, nawet z takimi potęgami jak Rosja, że wzrost gospodarczy nie może być celem samym w sobie, ale ma służy poprawie jakości życia obywateli, że powiązania urzędników z biznesem są patogenne i przestępcy powinni siedzieć w więzieniach?
Nie dajmy się zwariować, bracia Kaczyńscy nie psują wszystkiego, czego się dotykają. Choć gospodarka sunie do przodu głównie dzięki sprzyjającym okolicznościom (wejście do Unii), to jeśli przyjąć liberalną optykę, że najlepszy rząd to taki, który trzyma ręce jak najdalej od gospodarki, to akurat gabinetowi Jarosława Kaczyńskiego trudno tu cokolwiek zarzucić. W tych sprawach aktywność gabinetu ogranicza się do podziału łupów i obsadzania stanowisk niekompetentnymi figurantami, bez ingerencji w sam mechanizm. I dobrze. Tu akurat koalicja robi to samo co poprzednicy. Różnica między niekompetentnym urzędnikiem z AWS czy SLD a Samoobrony lub PiS jest umowna. Z punktu widzenia Jarosława Kaczyńskiego ci niekompetentni są chociaż lojalni. Co więc z tą wizją jest nie tak? Osobiście przyznam: mi się podoba. Chciałbym żyć w państwie poważanym w Europie, niezależnym i bezpiecznym. I nawet przyklasnąłbym Jarosławowi Kaczyńskiemu, gdyby nie jeden problem.

Wściekłe psy
Trudno wyobrazić sobie sprawę ważniejszą dla lokalnej społeczności, niż budowa obwodnicy Augustowa. Miasto rozjeżdżają tiry, mieszkańcy czekają na rozpoczęcie budowy, ale ekolodzy protestują przeciw zaaprobowanemu wariantowi trasy. Zmiana przebiegu oznacza odłożenie w czasie rozpoczęcia prac. Sprawa zmobilizowała setki tysięcy Polaków, przez kilka tygodni nie schodziła z pierwszych stron gazet, w konflikt włączył się rząd, prezydent, nawet Unia Europejska. 20 maja na Podlasiu odbyło się referendum w sprawie obwodnicy, połączone z wyborami do sejmiku samorządowego. Co się okazało? Jest nieważne z powodu zbyt niskiej frekwencji – do urn poszło niewiele ponad 22 procent uprawnionych.
Ale nie ta liczba szokuje, do takiej frekwencji w wyborach samorządowych zdążyliśmy się przyzwyczaić. W referendum głosowało tylko 35 procent mieszkańców Augustowa. Ludzi najbardziej zainteresowanych! Po takiej burzy medialnej, po dziesiątkach protestów, po blokadach dróg, tylko 35 procent? W relacjach dziennikarskich mieszkańcy mówili jednym głosem: dusimy się, nie możemy żyć w mieście rozjeżdżanym przez tiry, potrzeba nam tej obwodnicy jak powietrza. Ale gdy mogli się wypowiedzieć, dać władzy placet do działania w ich imieniu, odwrócili się plecami od urn.
To jest właśnie pułapka, w która wpadł Jarosław Kaczyński. Niska frekwencja w wyborach samorządowych była dla niego korzystna, bo w odróżnieniu od innych partii, PiS ma bardzo zdyscyplinowany elektorat. Jednak w referendum w sprawie obwodnicy Augustowa chodziło o coś jeszcze – o poparcie mieszkańców w konflikcie PiS-u z wszelkiej maści ekologami, wykształciuchami, nawet Unią, która zechciała wcisnąć swoje trzy grosze. Nie udało się, PiS padł ofiarą własnej choroby. Bo duża część społeczeństwa uznaje już nie tylko politykę, ale nawet sam proces wyborczy, za coś odpychającego, w którym nie chce brać udziału, no bo kto z własnej woli wkłada rękę do klatki z wściekłymi psami.

Radykał na głodzie
Jeśli chodzi o strategię polityczną, wszystko wygląda dobrze. Wizji Jarosława Kaczyńskiego nie da się zrealizować w trakcie jednej kadencji, jest zbyt ambitna. Potrzeba tu i drugiej kadencji parlamentarnej, i prezydenckiej. Wybory 2005 roku pokazały, że społeczeństwo jest zmęczone polityką, do urn poszło niewiele ponad 40 procent uprawnionych. Oczywisty wniosek był taki, że umiarkowany elektorat się nie liczy, najważniejsi są radykalni wyborcy. To oni zdecydowali o wygranej potencjalnej koalicji PiS-PO, oni chcieli zmian, rewolucji moralnej i IV RP. Koalicja nie powstała, bo Platforma z racji historii jej liderów lekko ciąży ku centrum, a i liderzy PO nie chcieli firmować rewolucji prowadzonej pod cudzym sztandarem (gdyby to Platforma wygrała i Rokita miał zostać premierem, pewnie podobnie zachowałby się PiS).
Zazwyczaj po wyborach następuje szybkie ochłodzenie nastrojów, sprawowanie władzy tępi radykalne zapędy. PiS bał się takiego scenariusza. Jego wyborcy nie wybaczyliby mu umiarkowania, partia mogłaby zapomnieć o wygranej w kolejnych wyborach. Zamiast więc spuścić z tonu, Jarosław Kaczyński jeszcze bardziej podkręcił strunę tak, by radykalny ton był wysoki i dobrze słyszalny. Elektorat jest szczęśliwy, co wyraża poparciem w sondażach, rewelacyjnych, jak dla partii rządzącej od półtora roku. Trybunał Konstytucyjny, „tak zwane elity”, lekarze, lustracje teczek i majątków, tajne konta, przecieki do prasy o kolejnych zeznaniach i oskarżeniach – to wszystko służy zaspokojeniu żądzy zemsty i frustracji niedopieszczonego przez ostatnie 18 lat elektoratu. Jeśli wszystko poszłoby dobrze, zniechęcenie umiarkowanych tylko się powiększy, frekwencja w kolejnych wyborach będzie niższa, a zwycięstwo partii Jarosława Kaczyńskiego większe.
Niby wszystko się zgadza, polityka wymaga takich właśnie kalkulacji, to przecież walka o zdobycie i utrzymanie władzy. Ale zróbmy jeszcze jedno ćwiczenie. Wyobraźmy sobie, że Lech i Jarosław Kaczyńscy, po uchwaleniu nowej konstytucji, ogłaszają z dumą: Oto mamy IV Rzeczpospolitą. Wszystkie najważniejsze instytucje państwowe obsadzone swoimi, przeciwnicy polityczni rozproszeni. I co, to już koniec walki? Oto sedno problemu. Co miałby powiedzieć Jarosław Kaczyński swojemu elektoratowi? Jak sam sobie wyjaśniać rzeczywistość? Co z winnymi, oskarżeniami, spiskami, zapewnieniami, że choć jest źle, będzie lepiej, którymi od lat karmili się politycy i elektorat PiS-u. Czy w tym oto cudownym momencie partia i jej wyborcy zostaną cudownie uleczeni, uznają, że rzeczywistość – społeczna, polityczna, obyczajowa – jest dokładnie taka, jakiej pragnęli, że ich idee zostały z powodzeniem wcielone w życie? Próżne nadzieje, przecież radykalizm to ciężka choroba, kto raz zachoruje, będzie jak alkoholik nosił ją w sobie do końca życia. Gdy brak mu wrogów, jest na głodzie. Jarosław Kaczyński to wie. Dlatego, choć powinien się cieszyć, w dniu ogłaszania nowej Rzeczpospolitej stałby z zasępiona twarzą.

Jak chłopu na granicy
Spustoszenie, jakiego dokonał wirus radykalizmu w umysłach polityków i wśród wyborców jest nieodwracalne. Dyskusja? Oto poseł koalicji telewizyjnym programie zatytułowanym „Warto rozmawiać” odczytuje z karki przygotowane wcześniej tezy swojego wystąpienia. Jemu dialog nie jest potrzebny. Publicystyka? Oto teksty zawierające podręczny zestaw oszczerstw wobec „obrońców układu” z jednej i „reżimowych publicystów” z drugiej strony. Polityka edukacyjna? Przecież mamy wicepremiera ogarniętego homoseksualną obsesją, który niepoprawnych płciowo znajdzie nawet w równaniach z jedną niewiadomą.
I elektorat to kupuje. Elektoratowi podoba się, gdy jego polityk żąda od profesora ekonomii w telewizyjnej debacie, by mu wyjaśnił zawiłe kwestie makroekonomii, jak chłopu na granicy. Mów pan prosto, tak żeby wszyscy pana zrozumieli, rzuca, gdy tylko pojawiają się skomplikowane terminy i definicje, i cieszy się, gdy profesor w końcu daje za wygraną. A widzisz pan, nawet nie potrafisz pan powiedzieć, o co panu chodzi, puentuje polityk, a elektorat jest zachwycony.
Elektorat woli, gdy polityk nie debatuje, tylko wygłasza swoje racje. Po co odnosić się do argumentów przeciwników, analizować ich pod względem prawdziwości lub nieprawdziwości? Polityk ma swoje wiedzieć, co nas obchodzi zdanie innych.
Elektorat chce, by polityk był dumny. By obnosił się z tą dumą za granicami, choć tam chcieliby pogadać z nim o interesach, a nie o jego kompleksach. I nie wstydził się, gdy ktoś go przyłapie na głupocie, bo wiadomo, że to zmowa polityczna, nie lubią, dlatego atakują.
I najważniejsze – elektorat jest podejrzliwy, polityk też musi. Dlatego przeciwnik polityczny nie może być uczciwy, bo przecież uczciwi to jesteśmy my. Dlatego nikt poza nasza partią nie troszczy się o dobro kraju. Dlatego wszędzie wietrzymy spiski, oskarżamy, nasyłamy prokuraturę, powołujemy komisje.

Obojętna większość
A co z resztą społeczeństwa? – spyta ktoś. Przecież wybory to dziś domena mniejszości, nawet największym twardzielom demokracji czasami chodzi po głowie: a po co głosować, co to zmieni. Zdrowa większość broni się przed wirusem jedyną dostępną i skuteczną szczepionką – obojętnością. Tylko podczas kampanii wyborczych jest mniej odporna, ulega sugestiom, wizjom, łapie się na proste i natychmiastowe rozwiązania, bezdyskusyjne poglądy, bezkompromisowych polityków, jednym słowem – ulega czarowi radykalizmu. Któż nie wolałby łatwo, szybko, bezproblemowo? Ale po wyborach organizm wraca do równowagi, zwłaszcza, gdy po półtora roku rządów słyszy, że mityczny „układ” i „sieć powiązań” wciąż blokuje budowę autostrad. Wiadomo, że najprostsze wytłumaczenia są najtrafniejsze, więc po co „układ”, wystarczy „niekompetencja”.
Umiarkowani obojętnieją, bo przecież nie wyjdą na ulice, nie zdemolują stolicy, to nie ich metody, to domena radykałów. A jak nie wyjdą, to nikt na nich nie zwróci uwagi. Zdają sobie sprawę z tej kwadratury koła i obojętnieją w milczeniu. Dobrze, że siedzą cicho, cieszą się radykałowie, bo zdają sobie sprawę z ich przewagi liczebnej. I mogą bez oporu mamić się swoimi chorymi wizjami.
Docenić normalność
Czy jest jakaś nadzieją dla zobojętniałej większości? Przecież nie ma co liczyć, że koalicja rządząca wyleczy się z tej choroby, musiałaby najpierw przyznać, że jest chora i chcieć się leczyć. Może jakaś inna siła polityczna? Ale kto? Aleksander Kwaśniewski jako obrońca demokracji? Pomińmy milczeniem. Donald Tusk jak „lepszy Kaczyński”? Mało pociągające. Nie pomoże szybki przegląd elit politycznych. Oszukała AWS, oszukał SLD, oszukał POPiS – mówi zobojętniały – nie dam się nabrać po raz kolejny.
Czyżbyśmy więc byli straceni? Bo nie mamy co liczyć na Wybawiciela. Nie zakładajmy, że pod budką z piwem pojawi się kulturalny, mądry jegomość, wda się w dyskusję i zachęci klientów do uczciwej pracy. Pewnie zanim otworzy usta dostanie po pysku. Jedyna nadzieja w nas, umiarkowanych, już zobojętniałych albo obojętniejących. Żeby docenić normalność, trzeba ją stracić. Potem zatęsknić. My już ją straciliśmy, ale jeszcze nie tęsknimy. Wtedy ruch będzie po naszej stronie.

(czerwiec 2007)

Brak komentarzy: