czwartek, 24 stycznia 2008

Postkomunizm, wydanie drugie, poprawione

"Zbudujemy nowa Polskę, w której zwykli ludzie będą czuli się u siebie. W które bogaci nie będą bogatsi, a biedni biedniejsi. W budowie nowej Polski przeszkadza nam wróg zewnętrzny i wewnętrzny, ale pokonamy go w imię lepszego jutra. Jeśli elity chcą budować taką Polskę z nami, to dobrze, jeśli nie, tym gorzej dla elit."

Polityka nie lubi precyzyjnych definicji i jasno określonych desygnatów. Słowa w polityce muszą być elastyczne, wieloznaczne, muszą dać się modelować tak, by znaczenie odpowiadało potrzebie chwili, a nie prawdzie. Polityka nie używa słów do opisu, ale do oceny. Tak też było ze słowem „postkomunizm”. Gdy pojawiło się na początku lat 90., nie zawracano sobie głowy jego definiowaniem. „Post” było modne, w dodatku niosło olbrzymi bagaż negatywnych emocji. Jeśli już, postkomunizm, na poziomie największej ogólności, odnoszono jedynie do form organizacji państwa wyrastających z komunizmu, w której demokracja jest fasadowa a nie rzeczywista, zaś partyjnych bonzów sterujących gospodarką i polityką zastąpiła nomenklatura, tworząca nieformalne powiązania między tymi którzy decydują, a tymi, którzy zarabiają na tych decyzjach. W znaczeniu najbardziej podstawowym „postkomunizm” i „postkomunista” były inwektywami, używanymi wobec byłych członków byłego partyjnego aparatu PRL-u.
Dziś, po niespełna dwóch latach rządów Jarosława i Lecha Kaczyńskim postkomunizmu – rozumianego jak wyżej – już nie ma (choć zostali postkomuniści). Aparat państwowy odzyskany, scena polityczna przemodelowana, czerwona nomenklatura w odwrocie. Warto jednak pochylić się nad tym słowem, przyjrzeć mu się jeszcze raz i wyciągnąć całe bogactwo znaczeń, które się za nim kryją. Okaże się wtedy, że „postkomunizm” wciąż jest obecny na naszej scenie politycznej, w dodatku w miejscu, gdzie nie spodziewalibyśmy się go znaleźć.

1.
Trudno zdefiniować wyzwania, przed którymi stoi Polska pod koniec pierwszego dziesięciolecia nowego wieku. Zachód próbuje określić swoje miejsce na mapie globalnego świata i zmaga się z oddolnymi ruchami kontestującymi „gospodarkę światową”. Chce przewidzieć skutki rosnącego rozwarstwienia społecznego, bo widzi odradzające się za plecami demony fanatyzmu i populizmu. Mniej lub bardziej udolnie walczy z terroryzmem, zawzięcie dyskutuje czy kapitalizm jest ukoronowaniem rozwoju społecznego czy ciągle jednym z jego etapów. Zwłaszcza w czasach, gdy różnice między liberałami, socjalistami a konserwatystami sprowadzają się w zasadzie do kwestii obyczajowych, bo gospodarkę liberalną, jako taką, mało kto neguje.
W Polsce, jeśli te problemy pojawiają się w debacie publicznej, to na obrzeżach, w „Krytyce Politycznej” z nakładem pięciu tysięcy egzemplarzy, lub w „Europie”, dodatku do Dziennika, czytanym przez garstkę zapaleńców. Dziś główny nurt polskiej polityki sięga do zamierzchłej przeszłości, mówiąc o państwie i jego problemach językiem komunistycznych aparatczyków, posługując się tymi samymi schematami, budując takie same dychotomie, ba, próbując osiągnąć podobne co komunistyczna władza cele. Jeśli by szukać właściwego słowa na określenie mentalności obecnej władzy, postkomunizm jest najwłaściwszym.

2.
Czego tak naprawdę chce Jarosław Kaczyński? Tylko władzy? Zbyt duże to uproszczenie. Tu chodzi o coś więcej, chodzi o budowę lepszej Polski, jakkolwiek pompatycznie by to nie brzmiało. Realizacja tej wzniosłej idei to sedno jego polityki. Jarosław Kaczyński wierzy, że polityk, partia, aparat państwowy, mają moc sprawczą i są w stanie samodzielnie przeorganizować strukturę społeczną. Obecna jest zła, niesprawiedliwa, za dużo w niej wykluczonych, za mało solidarności społecznej. Nowa Polska wymaga rewolucji, tego Jarosław Kaczyński nigdy nie ukrywał, ta – radykałów. Kaczyński musi zagospodarować ich potencjał, wprząść w rewolucyjne tryby. Dlatego wynosi radykałów na urzędy. To oni mają nadawać ton. Od radykałów nie oczekuje działania, na pragmatyków przyjdzie czas, jedynie oddania idei. Tylko taki aparat pozwoli przemodelować Polskę.
Kaczyński tak naprawdę nie wierzy w metody demokracji liberalnej, bo i nie wierzy w społeczeństwo. To, omamione przez media, nigdy nie poprze go w większości. W dodatku społeczeństwo obywatelskie, rozumiane jako struktura społeczno-polityczna korygowana oddolnymi inicjatywami, to wymysł politycznych nihilistów. Kompromis, kwintesencja demokracji liberalnej, jest obcy rewolucji. Podobnie jak komuniści po zakończeniu wojny, Jarosław Kaczyński chce oprzeć się na aparacie i słabo wykształconych, ale łatwych do porwania, masach.
Ta wiara w moc sprawczą aparatu państwowego, przekonanie, że władza może być lepsza niż społeczeństwo i każde jej działanie jest uzasadnione, o ile prowadzi do realizacji słusznych idei, to rdzeń mentalności towarzyszy, wciągających powojenną Polsce w otchłań komunizmu.

3.
Demokracji liberalnej potrzeba pieniędzy. To one tworzą miejsca pracy, napędzają gospodarkę, świadczą o sile państwa. Kapitał jest niezbędny, ale jego naturalna skłonność do kumulacji powoduje też problemy, z którymi państwa nie zawsze potrafią sobie poradzić. Nie chodzi tyle o nadużywane pojęcie „sprawiedliwości społecznej”, ile o bezpaństwowość kapitału, ograniczającą wpływ rządów na procesy gospodarcze.
W demokracji liberalnej trudno jednak zanegować dobroczynne skutki bogacenia się. W Polsce po 1989 roku z tą tezą polemizowali jedynie populiści spod znaku Samoobrony. I to nawet nie ze względów ideologicznych, bo ze świecą by szukać w partii Andrzeja Leppera ludzi programowo ubogich, ale z czysto praktycznych, bo skakanie po bogatych zawsze podoba się biednym. Rządy III RP, czy to SLD, Unii Wolności, PSL czy nawet AWS, prowadziły liberalną politykę gospodarczą. Pamiętając, że jednym z głównym mankamentów poprzedniego ustroju, obok ograniczenia wolności, była bieda, wyrosła na haśle: wszyscy mamy równe żołądki.
Aż pojawił się Jarosław Kaczyński, który pieniędzy nie lubi szczerze, ideologicznie. Kapitał jest zły, jego kumulacja jeszcze gorsza, a bogactwo nigdy nie idzie w parze z uczciwością. Gdyby jedynie względy polityczne stały za tymi opiniami, sprawa byłaby prostsza. Ot, jeszcze jeden populista, który chce dorwać się do władzy na plecach ubogich. Problem w tym, że Jarosław Kaczyński jest szczery i bardzo spójny w poglądach i praktyce. Nie tylko głosi, co głosi, ale wciela te prawdy w życie: z konta bankowego nie korzysta, pieniędzy nie odkłada, majątku nie kumuluje.
Wyborcy Prawa i Sprawiedliwości „kupują” Jarosława Kaczyńskiego, bo czują tę spójność. No i sami uważają podobnie. Bo jakże to: chodzili do tych samych szkół, bawili się na tym samym podwórku, pracowali na tych samych stanowiska, jeździli do tych samych ośrodków Funduszu Wczasów Pracowniczych, a teraz oni klepię biedę a ich sąsiedzi opływają w luksusu? Trudno przyznać, że kolega był bardziej zaradny, pracowity. Prościej: musiał być nieuczciwy.
To negowanie zaradności jako motoru rozwoju gospodarki, wiara, że sprawiedliwie znaczy po równo, zabiło gospodarkę PRL-u i zmusiło komunistów do oddania władzy.

4.
Często powtarza się, że największym błędem Jarosława Kaczyńskiego jest otwarta wojna z elitami. Prawnicy, lekarze, dziennikarze, profesorowie – z tymi środowiskami Prawo i Sprawiedliwość toczy otwarty bój. Z pozoru wygląda to na bezładną szamotaninę, atakowanie bez celu, coś, co jeden z publicystów określił mianem rządzenia przez konflikt. Ale to tylko pozory. Jarosław Kaczyńskie wie, że rewolucja potrzebuje elit. Elit, które nie dyskutują, a bronią zasad nowego porządku. Z punktu widzenia celu Jarosława Kaczyńskiego – budowy lepszej Polski – wojna ze starymi elitami jest jak najbardziej racjonalna. Stąd ciągłe wypominanie „histerycznych ataków mediów” na rząd Prawa i Sprawiedliwości, choć przecież już więcej niż połowa z nich, czy to państwowych, czy prywatnych, pisze i nadaje to, co Jarosław Kaczyński chce usłyszeć. Stąd wyraźna krytyka orzecznictwa sądów niższej i najwyższej instancji. Z tego też powodu niezbędna była Jarosławowi Kaczyńskiemu lustracja. Teczki, kontrolowane przez rewolucjonistów z Instytutu Pamięci Narodowej, pozwalały wyeliminować z urzędów, uczelni, mediów przeciwników rewolucji. Wymiana elit idzie w miarę sprawnie, tym bardziej że wyborca PiS-u zawsze z antypatią patrzył na tych wszystkich doktorków i profesorków, dzielących włos na czworo.
Komuniści uważali, że lepsi marcowi docenci niż krytyczni profesorowie. Błędnie zakładając, że „posłuszne elity” równa się „posłuszne społeczeństwo”, hołubili swoich i usuwali z życia publicznego krytyków. Jarosław Kaczyński stosuje podobną taktykę: nie eliminuje, ale wyklucza, odbierając przeciwnikom prawo do dyskursu.

5.
Niemcy tylko czekają, by odebrać nam Śląsk, Rosja najchętniej ulokowałaby z powrotem w Polsce swoje wojska, Unia Europejska widzi w nas tylko rynek zbytu a Polskość jest zagrożona. Wróg czyha na kraj, zewnętrzny i wewnętrzny. To jedna z metod mobilizacji elektoratu, dość powszechna w demokracji. Można przekonywać wyborców – jak Jarosław Kaczyński – że zbuduje lepszą Polskę, można – jak prezydent George W. Bush – nawoływać do walki z terroryzmem.
Problem pojawia się wtedy, gdy ta manichejska walka dobra ze złem zmienia się w politykę państwową. Nie ma wtedy nieudolności urzędniczej, są – działania układu, nie ma niekompetencji, jest spisek. Działalność wrogów wewnętrznych i zewnętrznych ma tłumaczyć wszystkie niepowodzenia władzy, a podważanie takiego tłumaczenia sytuuje krytyka wśród zdrajców państwa. W tak rządzonym kraju traci na znaczeniu profesjonalizm, umiejętności zawodowe, bo za każdą wpadką stoi wróg. O choć państwo psuje się od środka, tolerując u swoich urzędników skrajną niekompetencję, na zewnątrz jest butne i pręży muskuły.

6.
System, w którym władza, opierając się na sile aparatu państwowego i antagonizmach klasowych próbuje przeorganizować strukturę społeczną i gospodarczą według obcych większość obywateli idei – oto postkomunizm w najczystszej postaci. Szyderstwem historii jest, że metodami komunistów dokonuje się konserwatywna rewolucja.

7.
A cytat na początku?
Nie pochodzi ani z ust Jarosława Kaczyńskiego, ani żadnego komunistycznego aparatczyka. Problem w tym, że trudno odpowiedzieć na pytanie: który z nich by tego NIE powiedział?

(sierpnień 2007)

Brak komentarzy: